Historia ze Squaw Valley jest mało znana, a powinna cieszyć się znacznie większą popularnością wśród kibiców.
Polska sztafeta biegaczek z lat 60. była bez wątpienia najlepszą w naszych dziejach. Zespół nie miał wprawdzie takiej liderki, jaką obecnie jest Justyna Kowalczyk, ale grono dobrych zawodniczek, zaliczanych do szerokiej światowej czołówki, było na tyle duże, że Polki zawsze zaliczały się do tych, które powinny znaleźć się co najmniej w pierwszej piątce.
Nie inaczej było podczas igrzysk w Squaw Valley, gdzie już na pierwszej zmianie doszło do dramatycznych wydarzeń, które znalazły swój epilog grubo po zakończeniu konkurencji. Trasa zaczynała się od długiego prostego odcinka, po którym nagle następował zakręt o 180 stopni. To właśnie tam w ferworze walki jedna z rywalek miała nastąpić na nartę Radii Jeroszynie, reprezentantce ZSRR. Deska Rosjanki została złamana, a poniesione wówczas straty były na tyle duże, że radziecki zespół nie zdołał ich odrobić i musiał zadowolić się srebrem, choć w jego gwiazdorskim składzie znalazły się trzy medalistki biegu indywidualnego.
Złoto miało trafić w ręce Szwedek, ale działacze ZSRR złożyli wniosek o dyskwalifikację Skandynawek, argumentując, że złamanie narty Jeroszynej nastąpiło ze szwedzkiej winy. W feralnym miejscu nie było żadnych kamer. Sędziowie postanowili zapytać o całą sytuację neutralnego świadka, jakim była startująca na pierwszej zmianie Stefania Biegun, liderka polskiej reprezentacji.
Nasz zespół finiszował na czwartym miejscu. Gdyby Biegun potwierdziła rosyjską wersję wydarzeń, złoto powędrowałoby do zawodniczek ZSRR, a Polki otrzymałyby brązowe medale, pierwsze w historii naszych biegów narciarskich. Jeszcze przed rozmową z sędziami Biegun otrzymała wyraźny przykaz od kierownictwa polskiej ekipy, że nie może sprzeciwić się wnioskowi "bratniej" reprezentacji.
ZOBACZ WIDEO Justyna Kowalczyk pożegna się z IO medalem? "Największe szanse daję jej w sprincie"
Najlepsza polska narciarka spotkała się z jury i poinformowała, że widziała całe zdarzenie i nie było w nim umyślnego przewinienia. Wyniki zostały więc utrzymane - ZSRR pozostał na drugim, a Polska czwartym miejscu.
Taki obrót rzeczy wywołał skandal w polskim zespole. Biegun sprzeciwiła się bowiem woli ZSRR, a w dodatku miała pełne poparcie ze strony koleżanek z reprezentacji - Józefa Pęksa-Czerniawska i Helena Gąsienica-Daniel również uważały, że sportowy honor jest ważniejszy od wywalczenia medalu za wszelką cenę. Jeszcze w Squaw Valley Polki nasłuchały się, że za karę nigdy więcej nie wyjadą za granicę i stracą miejsca w reprezentacji.
Sprawa ostatecznie rozeszła się po kościach - biegaczki pozostały w kadrze i uniknęły zawieszenia. Polscy kibice nie mieli jednak żadnych szans dowiedzieć się o honorowym postępowaniu swoich zawodniczek. Ówczesna prasa przemilczała całe zdarzenie, nie informując o tym, że radziecki protest nie został przyjęty z powodu polskiego sprzeciwu.
Dziś żyje już tylko jedna z polskich uczestniczek sztafety w Squaw Valley, Józefa Pęska-Czerniawska. Pięć lat temu miałem jednak okazję rozmawiać ze Stefanią Biegun. We wspomnieniach nie mogło zabraknąć pamiętnej sytuacji z igrzysk.
- Jak mogę mówić, że ktoś w biegu przeszkodził, skoro tak nie było? Trzeba być uczciwym i koniec. Jestem szczęśliwa, że nie popełniłam świństwa i nieuczciwości. Gdybym powiedziała nieprawdę, że ktoś kogoś popchnął, nie mogłabym sypiać z tego powodu. Czegoś takiego nie było, ja się pod tym nie podpisuję. To by mnie strasznie obciążało, że oszukałam ludzi, których bardzo cenię i lubię. [...] Oczywiście szkoda, że nie było medalu, ale nie można kłamać. Źle czułabym się na przykład z rentą olimpijską, wiedząc, że jestem oszustem - mówiła Biegun, wspominając jedną z piękniejszych i szlachetniejszych kart w dziejach polskiego narciarstwa.