Gdyby się nie powiodło, mielibyśmy duży kwas w ustach - rozmowa z Tomaszem Gollobem

 / Na zdjęciu: Tomasz Gollob
/ Na zdjęciu: Tomasz Gollob

Kapitan reprezentacji Polski – Tomasz Gollob, w niedzielnym finale Drużynowego Pucharu Świata startował ze zmiennym szczęściem. Choć nie był liderem drużyny, to właśnie jemu przypadł udział w najważniejszym wyścigu dnia. Gollob wygrywając pojedynek z Leigh Adamsem, rzutem na taśmę ozłocił polską ekipę. Gdy emocje już opadały, Tomek podsumowuje kolejny sukces biało-czerwonych.

W tym artykule dowiesz się o:

Sandra Rakiej: Tomasz, pomimo że to ty wygrałeś ostatni wyścig Drużynowego Pucharu Świata, co oznaczało złoty medal dla Polski, to i tak większe zasługi, a wręcz miano bohatera przypisuje się Jarkowi Hampelowi...

Tomasz Gollob: Myślę, że sprawiedliwie jest powiedzieć, że zawodnicy, którzy na co dzień startują na tym torze czyli Jarek Hampel i Krzysztof Kasprzak, zrobili dobrą robotę. Protasiewiczowi, Miedzińskiemu i mnie skomplikował sprawę deszcz, bo tak naprawdę nie znamy bardzo dobrze tego toru. Jeżdżę tam zazwyczaj raz do roku i czasem też nie wychodzi tak, jakbym sobie tego życzył. W związku z tym całe szczęście, że chłopaki z Leszna nadrobili te punkty, które my gubiliśmy. Ja mogłem to po prostu wykończyć, bo powtórzyła się sytuacja, gdzie tytuł rozstrzygnął się w ostatnim biegu. Tam obciążenie psychiczne było już niesamowite...

W całym turnieju nie szło ci rewelacyjnie, a właśnie na ten ostatni bieg potrafiłeś się zebrać w sobie. Jak wygrywa się z tak ogromną presją?

- To jest zbiór doświadczenia i wiedzy zebranych przez trzydzieści lat jazdy. Wiedziałem, że nie jutro, nie pojutrze, ale właśnie w tej konkretnej chwili muszę dać z siebie wszystko i nie mogę się pomylić. Mi się to udało i bardzo się cieszę, bo scenariusz tych zawodów był jak w filmie Hitchcocka. Gdyby się nie powiodło, to mielibyśmy duży kwas w ustach. Złote medale nie wpadają w końcu często. Srebrne, brązowe i owszem, ale na te najcenniejsze trzeba się dużo napracować.

Przyznałeś, że znajomość toru przez Hampela i Kasprzaka była naszym wielkim atutem. Ale w ostatnim wyścigu stanąłeś obok Leigh Adamsa, który mógłby jeździć w Lesznie z zamkniętymi oczami. Czy taki rywal to dla ciebie dodatkowy stres czy motywacja?

- Tak naprawdę to nie rejestrowałem, kto jedzie w tym biegu. Dla mnie najważniejsze było to, co miałem w tym wyścigu wykonać, a więc zdobyć trzy punkty. Nie miało to dla mnie więc znaczenia kto stoi obok, bo z każdym musiałem wygrać. Oczywiście, gdzieś tam w głębi zdawałem sobie sprawę, że pojedzie Adams, ale nie dopuszczałem do siebie za wielu myśli. To była dla mnie ogromna odpowiedzialność, bo patrzyło na mnie wielu kibiców. Wiedziałem więc, że sprzęgło puszę tylko raz, kolejny już się nie da.

Widać jednak było, że podczas biegu obserwowałeś, gdzie jedzie Leigh Adams...

- Wyjeżdżając z pierwszego wirażu, czekałam, gdzie pojawi się Australijczyk. Myślałem, że za chwilę może znaleźć się na wewnętrznej. Po pierwszym okrążeniu, gdy zorientowałem się, iż mam już ze cztery metry przewagi, pojechałem optymalną ścieżką toru i miałem pewność, że mnie nie dogoni. Po drugim "kółku" czułem, że jesteśmy w domu...

Myślisz, że równie łatwo byłoby ci wygrać, gdybyś musiał jechać przy krawężniku? W końcu znany jesteś z tego, że wolisz ścigać się po tzw. szerokiej.

- W tej fazie zawodów była tylko jedna optymalna ścieżka jazdy. Przy krawężniku było bardzo twardo, a pod samą bandą znajdowało się sporo luźnej nawierzchni, więc zrobiło się grząsko. Najlepszym rozwiązaniem był więc środek i przyznam szczerze, że działało to na moją korzyść.

Miałeś okazję rozmawiać po tym wyścigu z Adamsem?

- Bardzo dobrze wiem, co czuje człowiek, który przegrywa, więc zdaję sobie sprawę, że Leigh był bliski łez. Dłuższa rozmowa mogłaby być więc nie na miejscu, trudno przełyka się bowiem gorycz porażki. Osobiście jest mi w pewnym sensie żal Australijczyków, bo niemalże przez całe zawody prowadzili, po to, ażeby stracić złoto na samym końcu.

Tytuł mamy już w kieszeni i dlatego nie powinno się rozstrzygać o jakiś błędach, ale jednak wiele osób miało zastrzeżenia co do tego, że Polska tak długo nie zdecydowała się na "jokera". Decydował o ty tylko trener Cieślak, czy konsultował się również z wami?

- Wiem, że Marek bardzo długo czekał na odpowiedni moment i zdaję sobie sprawę z tego, że była to ogromnie trudna decyzja. Kluczową rolę odgrywali bowiem nie tylko przeciwnicy w danym biegu, ale także pola startowe. W rezultacie Jarek Hampel przywiózł cztery punkty i wiadomo, że gdyby było ich więcej to ja nie miałabym aż tak ciężkiego zadania w ostatniej gonitwie. Była to decyzja trenera, ale uważam, że zrobił dobrze. Niech ktokolwiek inny spróbuje sobie wyobrazić tą ogromną odpowiedzialność, bo co by było, gdyby wystawił "jokera", który nie przywiózłby żadnych punktów...

Nie można również zapomnieć, że w ostatnim biegu startowałeś na użyczonym motocyklu. Sporo ostatnio mówi się o twoich problemach sprzętowych.

- Żużel to jest gra szybkich motocykli, ale i gra błędów. Rzeczywiście w tym momencie na niektórych torach idzie mi bardzo dobrze, a na innych czegoś brakuje. I tak naprawdę nie wiem czego. Motocykle nie sprawują się tak, jak powinny. Myślę jednak, że wkrótce się to odblokuje i wróci do normalności. W Lesznie niestety te silniki nie sprawdziły się.

A może po prostu masz ich za dużo, za dużo próbujesz?

- Głosy się podzieliły i nie wiadomo czy lepiej mieć mniej czy więcej. Ja jestem człowiekiem, który dużo inwestuje w sprzęt i nie żałuję na to pieniędzy. Gdy jest z czego wybierać, to jest na czym jechać. Nie zaprzeczam, że może jest tych silników za dużo, ale ja po prostu taki jestem.

Wiesz konkretnie ile ich masz?

- Po prostu dużo...

Komentarze (0)