Mateusz Szczepaniak nic nie widział i jechał na pamięć: Decyzja o przerwaniu meczu była słuszna

WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Mateusz Szczepaniak
WP SportoweFakty / Arkadiusz Siwek / Na zdjęciu: Mateusz Szczepaniak

ROW Rybnik pokonał w niedzielę Unię Tarnów 43:35. Zawody odbywały się w bardzo trudnych warunkach, przy niemal bez przerwy siąpiącym deszczu. Zastopowano je tuż przed biegami nominowanymi. - To była dobra decyzja - skwitował Mateusz Szczepaniak.

Do tego momentu kibice, którzy postanowili przyjść na stadion oglądali marnej jakości widowisko. Ale już sam fakt, że zawody w ogóle ruszyły i udało się rozegrać aż trzynaście biegów, można uznać za mały cud. Od niedzielnego poranka w Rybniku z mniejszymi lub dłuższymi przerwami padał lekki deszcz.

O rywalizacji z przeciwnikami, płynnej jeździe i finezyjnych atakach nie było mowy. Jeśli komuś udało się wyprzedzić rywala, to tylko z powodu jego błędów. - Najważniejszy okazywał się start i dojazd do pierwszego łuku. Później walki było jak na lekarstwo. Jakiekolwiek odważniejsze zapędy zawodników z dalszych pozycji, skutecznie studziła ciężka szpryca - mówi zawodnik ROW-u Mateusz Szczepaniak.

CZYTAJ TAKŻE: Falubaz bez Falubazu w nazwie?

Z każdą minutą warunki pogarszały się, czego dowodem jest bieg dwunasty, w którym Szczepaniak jechał praktycznie na pamięć. - Strasznie mną miotało. Kilka razy nadziałem się na ciężki materiał lecący spod kół partnera, a na ostatnim kółku już praktycznie nic nie widziałem. Chyba pomogła mi znajomość tego toru, bo jakoś odnalazłem metę - uśmiechał się.

ZOBACZ WIDEO Zagar miał kosmiczną ofertę z Motoru. "Można było spaść z krzesła"

Rybniczanom od początku szło jak po grudzie. Jeszcze do połowy spotkania PGG ROW przegrywał dwoma punktami i miał na koncie zaledwie jedno indywidualne zwycięstwo, które w wyścigu młodzieżowym padło łupem Roberta Chmiela. Trójkową niemoc przełamał dopiero Kacper Woryna w ósmej gonitwie. Od tego momentu karta zaczęła się odwracać, a do głosu zaczęli dochodzić gospodarze. - Naszym głównym problemem były kiepskie wyjścia spod taśmy, dlatego pierwsza połowa zawodów należała do gości - tłumaczy.

- Spoglądając na przebieg meczu, trochę szkoda, że nie udało się dojechać go do końca. Możliwe, że ten wynik byłby wyższy. Z drugiej strony nie ma co wybrzydzać. Przecież przegrywaliśmy i gdyby lunęło wcześniej, mogłoby się to skończyć gorzej. Dlatego nie psioczymy i cieszymy się z tego co jest - lekko żałował.

Decyzja o przerwaniu potyczki wydaje się jednak słuszna. Końcówka, to walka o przetrwanie i utrzymanie się na motocyklu. Widok coraz częściej skaczących na koleinach zawodników nie zwiastował niczego dobrego, dlatego tuż przed biegami nominowanymi sztaby szkoleniowe obu ekip poprosiły o konsultacje z arbitrem, aby ten sam wyszedł na tor i sprawdził jakość nawierzchni. Grzegorz Sokołowski orzekł, że ta jest w na tyle kiepskim stanie, że zagraża zdrowiu żużlowców, zaliczając wynik po trzynastu wyścigach.

CZYTAJ TAKŻE: Żużel i fotokomórka. Brzmi pięknie, ale w PGE Ekstralidze kosztowałby 8 milionów

- Nie sprzeciwialiśmy się, choć przez chwilę pomyślałem żeby kontynuować zawody. Przed nominowanymi zawsze mamy jednak przerwę, a tutaj czas nie był naszym sprzymierzeńcem. Na dodatek opad robił się coraz mocniejszy. Warstwa błota rosła i dalsza jazda nie miałaby sensu. Zresztą jak my teraz wyglądamy. Idąc podziękować kibicom mieliśmy ostatnią szansę przejść się po torze. Proszę uwierzyć, że trudno było o normalny marsz, czy spacer, a co dopiero wsiąść na motocykl i ścigać się w czterech - zakończył.

Źródło artykułu: