Grzegorz Drozd. Lotem Drozda: Zimna wojna. Układ sił uległ zmianie (felieton)

WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Chris Holder na prowadzeniu
WP SportoweFakty / Jarek Pabijan / Na zdjęciu: Chris Holder na prowadzeniu

Gdy ponad dekadę temu zadawałem pytanie najlepszym zawodnikom świata, którą wybraliby ligę pod przymusem wyboru, patrzyli na mnie jak na wariata wymyślającego science fiction. Żużlowa fantasy stała się faktem.

W światowym żużlu zimna wojna rozkręca się na dobre. Przewidywałem taki obrót sprawy. Przez dziesiątki lat istniała tylko jedna zawodowa liga: brytyjska. Pozostałe, z polską i szwedzką na czele, były rozgrywkami amatorskimi. W latach dziewięćdziesiątych Szwecja i Polska awansowały do miana ligi półamatorskiej. Kilku najlepszych było zawodowcami, ale całe zaplecze średniej i słabej klasy żużlowców pozostawało amatorami. Krajobraz zaczął zmieniać się właśnie od lat 90. i od powszechnej jazdy zawodników w kilku ligach naraz. W minionej dekadzie sprawy nabrały rozmachu. Kulminacja miała miejsce około dziesięć lat temu. Na trzech frontach jeździli wszyscy najlepsi na świecie. Wyścigu zbrojeń i płac nie wytrzymali Anglicy i odpadli z gry. Szwecja łapie zadyszkę, ale nie poddaje się. Mimo gimnastyki rachunkowej tamtejszych działaczy stracili dystans do polskich klubów, które reszcie świata odjechały niczym ekspres. W Polsce powstała silna struktura - Ekstraliga. Wraz z klubowymi prezesami chce walczyć o swoje, tzn. o prymat w światowym żużlu. Oświadczenia dla zagranicznych zawodników o priorytecie naszej ligi są początkiem konfrontacji.

Układ sił uległ zmianie. Polska na pozycji lidera zluzowała Brytyjczyków, którzy z wielkim trudem akceptują pomysły zastosowane niedawno w Polsce, a sami przed laty je wprowadzili i z żelazną konsekwencją respektowali. Pierwszym zawodnikiem zagranicznym, który w obliczu konfliktu terminów angielskiej i polskiej ligi postanowił wystartować w Polsce, był Tony Rickardsson w 1999 roku. Tony wiedział, że złamie brytyjskie przepisy, które od lat były niezmiennie: zawodnik nie ma prawa w dniu meczu w Anglii wystartować gdzie indziej. Za niesubordynację żużlowca czekała kara finansowa i odsuniecie od następnych spotkań. Prezydent Wybrzeża Henryk Majewski przekonał Szweda do występu w barwach zespołu z Gdańska. Rickardsson miał ogromny kontrakt i cały zastęp polskich sponsorów, który wspierał go również w Grand Prix. Pomoc była tak duża, że Rickardsson w tamtym czasie nie zmieniał kevlarów i w cyklu występował w klubowym stroju. To był jednak wyjątek. Standardem było, że zagraniczny as pauzował w spotkaniu ligi polskiej, jeśli termin kolidował z angielską BEL. Najbardziej bolały absencje w decydujących meczach fazy play-off. Byłem na jednym z takich spotkań w Częstochowie, 16 sierpnia 2007 roku. Ćwierćfinał ligi, ogromna stawka, a na torze eksperymentalne składy i pachniało sparingiem. W tym czasie gwiazdy obu ekip, Leigh Adams i Lee Richardson kręcili kółka w Swindon. Takich przypadków było wiele. Ekstraliga powiedziała dość i wcale się nie dziwię. We wszystko miesza się ze swoimi komentarzami FIM w osobie Armando Castagni. Robi się ostro.

Nie mam złudzeń, że działacze czołowych krajów wypracują w tej sprawie kompromis. Rozmawiam z wieloma menedżerami, trenerami i zawodnikami. W Polsce, Anglii, Szwecji i Danii. Wszędzie wszyscy mówią to samo: oficjalnie padają słuszne koncepcje, a w kuluarach każdy ciągnie w swoją stronę, a tu potrzeba kompromisu i dialogu. Tymczasem działacze nie potrafią dogadać się we własnym kraju. Nie myślcie moi drodzy, że tylko u nas istnieje żużlowe piekiełko. Tak jest w każdym kraju. W dalszym ciągu pozostanie tylko jeden argument - siły. A dokładnie siły pieniądza. Wyłącznie tym kierują się zawodnicy i działacze. Dlatego Chris Holder i jego koledzy szydzą z Brytyjczyków w social mediach. Opinii żużlowców, co jest dobre bądź złe dla dyscypliny, nie biorę pod uwagę, bo oni mają tylko jedno kryterium - czubek własnego nosa. O zdanie zawodników można pytać w aspekcie bezpieczeństwa na torze. Choć i tutaj miałbym wątpliwości.

Cała ta próba sił z oświadczeniami jest niepotrzebna. Żużel i tak ledwo zipie. Działacze powinni dać sobie spokój z udowadnianiem, kto jest mocarstwem a kto nie. Oświadczenia o priorytecie ligi z poziomu krajowej federacji nie są praktyczne i elastyczne. Rozwiązania powinny zapadać na poziomie rozmów zawodnik-klub. Podczas negocjacji kontraktu obie strony niech ustalą szczegóły kontraktu, tj. punkt o priorytecie ligi, czy możliwości startów w innych zawodach towarzyskich. Zgadzam się z Krzysiem Cegielskim, że kluby idą na łatwiznę i wysługują się Ekstraligą. Jeśli zawodnik oszuka którąkolwiek ze stron, środowisko szybko się o tym dowie. Natomiast przy rozwiązaniu systemowym będą sytuacje, w której poszkodowane zostaną obie strony tj. klub-zawodnik, bez względu na pomysł rozwiązania problemu. Najlepszym przykładem jest casus młodego Jacka Holdera. Toruń wcale nie wymuszał na zawodniku dyspozycyjności we wszystkich meczach. Holder miał być alternatywą, próbą i eksperymentem. Niestety, bez zaświadczenia z brytyjskiego klubu o priorytecie naszych rozgrywek sprawa się rypła. Ani klub nie będzie miał okazji przetestować obiecującego zawodnika, ani on nie będzie miał okazji do jazdy w toruńskim klubie.

ZOBACZ WIDEO Rośnie stadion Orła Łódź. Witold Skrzydlewski zapowiedział wielki mecz na otwarcie!

Drugim pokazem siły Ekstraligi jest przymus ograniczenia startów przez zawodników w trzech ligach. Wśród najlepszych jeźdźców zawrzało. Nasze władze ustalając ten limit kierowały się własnym interesem, ale przy okazji nieco przewietrzą skostniały układ. To wciąż za mało. Dlatego poszedłbym krok dalej i ustaliłbym przepis o tym, że zawodnik mógłby jeździć wyłącznie w dwóch ligach: macierzysta plus jedna zagraniczna oraz w każdej lidze maksymalnie dwóch zawodników zagranicznych w drużynie. Limit dwóch lig wytworzyłby szerszą grupę zawodników na dobrym poziomie. Czyli większą, różnorodną i ciekawszą ofertę dla kibica i promotorów. Kluby łatwiej zmontują skład dający szansę na równorzędną walkę. W Polsce i Szwecji bardzo trudno beniaminkowi zbudować skład nawiązujący walkę z resztą ekip. Fałszywa opinia głosi, że brakuje dobrych zawodników na rynku. Nie brakuje. Problem w tym, że co do nogi wszyscy najlepsi i najbogatsi są już obsadzeni w tych ligach, bo nie mają doraźnych limitów. Przede wszystkim żużel byłby bardziej powszechny z większą liczbą zawodników o zawodowym statusie. Zeszłego smutnego lata, mój redakcyjny kolega, śp. Damian Gapiński w czasie rozgrywania Drużynowego Pucharu Świata w krytycznym tonie rozliczał stan posiadania światowego żużla. Że jest marny i nieciekawy, a jako główny powód takiego stanu rzeczy wskazał brak szkolenia w innych krajach poza Polską. Żużel to nie piłka nożna. Tu nigdy nie będzie na szeroką skalę przyklubowych profesjonalnych szkółek, sztabów szkoleniowych itd. A nawet gdyby były, to po co skoro nie ma miejsc pracy? To jest najważniejsza sprawa. Brak miejsc pracy. Brak miejsc w zawodowych ligach. Możemy tworzyć akademie żużlowe, tylko gdzie absolwenci będą pracować? Czyli gdzie jeździć i zarabiać? Żużel jest zbyt niszowy, a jednocześnie zbyt drogi by mógł udźwignąć zasady kontraktów open. Musi być ochrona dla krajowych zawodników i reglamentacja obcokrajowców.

Niels Kristian Iversen, gdy musiał dokonać wyboru i zrezygnować z ligi brytyjskiej komentował, że takie zapisy zabijają żużel. Ligi będą pozbawione gwiazd i będą miały jeszcze trudniej związać koniec z końcem. Otóż nieprawda. Nie będzie Nielsa Iversena w lidze brytyjskiej, to będzie inny Anglik, Szwed bądź Duńczyk. To oni będą jeździć, zarabiać, podnosić umiejętności, zagrażać Iversenowi i pozostałej gromadce żużlowych celebrytów, którzy w tygodniu objeżdżają po 5-6 imprez. Zeszłej jesieni zaaplikowałem sobie porządną dawkę żużla. Był taki tydzień, że Iversena od wtorku do niedzieli oglądałem codziennie. W Szwecji, Danii, Niemczech i Polsce. W szóstym dniu maratonu z Nielsem w tle, moje oczy miały już dość widoku Duńczyka. Natomiast z całego tygodnia najbardziej nacieszyłem się brawurową i ambitną jazdą dwóch młodych duńskich chłopaków podczas zawodów w Esbjergu, tj. Patricka Hansena i Frederika Jakobsena, których nigdy wcześniej na żywo nie oglądałem. Kiedyś polski kibic wyjaśnił mi, że w szwedzkiej lidze startuje tak dużo naszych żużlowców, bo w Szwecji nie mają swoich! Dochodzi do takich absurdów w rozumowaniu świata żużla. Tymczasem nie brakuje młodych chłopaków, którzy chcą spróbować sił na torze. I próbują, ale co z tego, jak nie zarabiają. W Anglii poznałem młodego Polaka, który przez kilka lat próbował dostać się do tamtejszej ligi. Bez powodzenia. Kandydatów nie brakuje, a ilość etatów zawodowego żużlowca jest mocno ograniczona. Najlepsi nie będą mniej jeździć i mniej zarabiać. Wrócą do łask wszelkie turnieje towarzyskie. W obecnych realiach żużlowi celebryci nie mają ani terminów, ani ochoty na starty w imprezach pozaligowych. Wyjątkiem jest okres wiosenny, kiedy szukają okazji żeby mocno wjechać w sezon. Cały światowy żużel to ligowa młócka trzydziestu jednych i tych samych zawodników, którym nie chce się startować w innych zawodach, bo stawki w porównaniu z ligą są słabe. Żądają przynajmniej takich samych, a promotorzy nie są w stanie takich gwarantować, bo trybuny trudno zapełnić. Kibic nie płaci za oglądanie najlepszych w walce o nic skoro co tydzień ogląda ich walce o coś, o życie, czyli o ligowe punkty. Tak kółko się zamyka. Dochodzi do takiego absurdu w tym temacie, że czołowy polski trener, w rozmowie ze mną krytykuje ideę IMME i stawia pytanie po co i dla kogo organizowane są takie turnieje za parę złotych, skoro mamy przesyt żużla. Mamy, ale w wykonaniu wąskiej grupy żużlowców celebrytów. Wszystkim robi się coraz bardziej nudno, szaro i ponuro.

Pomyślicie - ot, spadł z księżyca i wymyślił sobie. Nie wymyśliłem. Analizuję światowy żużel do wielu lat. Kto z was w 1999 roku martwił się analizując składy brytyjskich drużyn, że krajowych zawodników jest trzy razy mniej niż zagranicznych? Pamiętam wizytę w dalekim Hallstaviku w 2005 roku. Połowę stawki stanowili Polacy. Byłem zdegustowany. To po to przejechałem tyle kilometrów, żeby oglądać ligę polską bis? To tak nie może być. Dla mnie żużel to żużel. Tak samo ważny na każdej szerokości geograficznej. Tak samo go kocham w Poole, Herxheim, Kumli i Rybniku. Tak samo uwielbiam oglądać Iversena, ale i cieszyć się rozwojem Jakobsena, Lamberta i Thorssella. Tej rewolucji może dokonać tylko FIM i Castagna, ale wątpię czy tak się stanie. Im bliżej do Anglosasów, a takie zapisy w ich oczach w pierwszej kolejności uderzą w brytyjski żużel, dlatego wszelkimi sposobami będą próbowali zlikwidować przepisy Ekstraligi wymuszające jej priorytet. Nadal będzie wojna i przepychanki. Czołowi zawodnicy będą płakać w stylu Iversena, a kluby z "hajsem" będą przekonywać, że w ich ligach musi być koczowisko gwiazd, no bo bez nich żużel upadnie.

Sierpień 2005 roku. Po zakończonym meczu Allsvenskan w Mariestad uciąłem sobie długą pogawędkę o szwedzkim żużlu z dwoma klubowymi działaczami. Panowie starszej daty, którzy zjedli zęby na czarnym sporcie. Szydzili z Bo Wirebranda i z jego wielkości jako żużlowego bossa. - Wielki boss, bo ma pieniądze - gawędzili krytykując bogaczy za psucie rynku. Panowie widocznie zapomnieli, że 15 lat wcześniej byli pierwszymi, którzy przyciągali do Szwecji asów z brytyjskich torów. W latach 90. posiadali świetnego lokalnego sponsora i zdobywali tytuł za tytułem z gwiazdami w składzie jak Rick Miller czy Kelvin Tatum. Pod koniec lat 90. zaczęły się kłopoty finansowe. W końcu spadli klasę niżej i ledwo wiążą koniec z końcem. W trakcie naszej rozmowy podjechała taksówka, która zabrała największą gwiazdę meczu, polskiego international ridera - Adama Skórnickiego, który jeździł dla gości z Bajen Sztokohlm. Klub ze stolicy szykował się na awans do Elitserien. Miał bogatego sponsora i wielkie plany. Jak dobrze pamiętacie był awans, były największe gwiazdy i play-offy. Wicie, rozumicie, bez gwiazd żużel upadnie.

Skórnicki tamtego dnia zrobił komplet, pokręcił efektowne bączki i zjechał pod prysznic. Wskoczył w dżinsy, a w kieszeń dżinsów włożył kopertę. Niczym rockowy gwiazdor odgarnął długie blond włosy i otworzył puszkę coli, po czym wsiadł do taksówki i zniknął w mroku stadionu Husky Arena... dzisiaj już nie ma żużla w Sztokholmie.

Grzegorz Drozd

Źródło artykułu: