Wtedy Jacek Krzyżaniak był na szczycie. Przeżywał swoje wielkie chwile chwały. Zdobył to, o czym marzą wszyscy żużlowcy. Stanął na najwyższym podium Indywidualnych Mistrzostw Polski. To na jego cześć odegrano Mazurek Dąbrowskiego. To on mógł zamieścić swoje nazwisko na legendarnej Czapce Kadyrowa.
Spełnił marzenie
W 1997 roku w Częstochowie faworytem był Sławomir Drabik, broniący tytułu zdobytego w Warszawie rok wcześniej. Miejscowa publiczność mocno liczyła na swojego idola, a niewiele brakowało, by cieszył się ze złota. W jednym z wyścigów pomylił okrążenia i dojechał do mety drugi, zdobywając 13 punktów, tyle samo co Krzyżaniak. Gollob, startujący w cyklu Grand Prix, musiał zadowolić się trzecim miejscem z 12 punktami.
Wyścig dodatkowy o złoto przeszedł do legendy, głównie ze względu na działania gospodarzy, którzy robili wszystko, by Drabik mógł obronić tytuł. - To ciekawe, że po wylosowaniu pól startowych wyjechała polewaczka. Tor przygotowuje się przed losowaniem, żeby szanse były równe. To było zrozumiałe, bo Sławek był miejscowym matadorem. Chciał wygrać, a ludzie chcieli mu pomóc - wspominał w rozmowie z WP SportoweFakty.
ZOBACZ WIDEO: Woźniak o swoim udziale w walkowerze. Stanowcza reakcja zawodnika
Po starcie Krzyżaniak musiał walczyć z mocno namokniętą nawierzchnią i od razu skierował się pod bandę, gdzie było sucho. Drabik również podążył tą drogą, co groziło upadkiem obu zawodników, ale częstochowianin stracił tempo i rywal mu odjechał.
- Moim celem było wygrać start i wjechać na zewnętrzną. Udało mi się to i przyblokowałem go - opowiada torunianin. Po latach sam Drabik w wywiadzie dla portalu weszlo.com nie ukrywał, że liczył na "sprawiedliwsze" rozstrzygnięcie: - Sędzia mógł to powtórzyć. Pytanie, za kim był? - dumał zawodnik, który zdobył srebro.
Kibice go znienawidzili
Zawodnik Apatora uzyskał przewagę nad liderem Włókniarza i przez cały wyścig jechał, mimo ogłuszającego gwizdu. Rzucano w niego butelkami. - Tam była sytuacja, że krótko przed tym częstochowscy kibice zostali uznani za najlepszych w Polsce. A potem rzucali butelkami, na szczęście plastikowymi - relacjonował z uśmiechem ówczesny mistrz, dodając, że kiedy zmierzał do mety, myślał, by nic złego się nie stało.
- W sporcie żużlowym, jak w każdym innym, przed metą zawsze może się coś wydarzyć. Myślałem o tym, żeby nic się nie stało i wybierać najlepsze ścieżki do jazdy. Radość przyszła dopiero po przekroczeniu mety. Nie mogłem w to uwierzyć - dodawał.
Od tego momentu kibice w Częstochowie go nienawidzili. Gdy tylko przyjeżdżał na mecz do tego miasta, witały go głośne gwizdy.
Mógł zostać piłkarzem
Niedużo brakowało, by kariera Krzyżaniaka w ogóle się nie rozpoczęła. W latach 1967-1976 żużlowcem klubu z Grodu Kopernika był jego tata, Bogdan, więc żużel był obecny w jego życiu. Syn jednak długo "bronił się" przed jazdą na motocyklu, uprawiając inne sporty, głównie piłkę nożną, którą trenował w Pomorzaninie. - Grałem w piłkę i miałem przejść do Zawiszy Bydgoszcz. Jednak w zawodach oldbojów startował tata. Nie mogłem nie pójść na stadion - przyznaje.
Miał 18 lat, kiedy okazało się, że żużlowy wirus go złapał, co rozpoczęło dla niego nowy etap życia. - Patrzyłem na niego i myślałem, że to stary facet, a radzi sobie świetnie. Właściwie wszystko zależy od niego. Żużel to sport drużynowy, ale też indywidualny. W piłce dużo zależy od zespołu. Zobaczyłem to i zapragnąłem spróbować - opowiada.
Wiek nie był atutem przyszłego znakomitego zawodnika przy naborze do klubu. Odrzucono go, bo uznano, że jest za stary. Pomogło to, że jego sąsiadem był Jan Ząbik i to on go przyjął do szkółki. Rodzice nie byli chętni na to, by ich syn poszedł na żużlowe treningi. Mama zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, a tata chciał go pchać do innych sportów.
Poszedł w ślady ojca
Ostatecznie Jacek Krzyżaniak poszedł w ślady swojego ojca Bogdana. Debiut w I Lidze miał w wieku 20 lat. To późno, jak na żużlowe standardy, a biorąc pod uwagę, że szybko stał się czołowym zawodnikiem w Polsce, zdobywając wiele medali, zasługuje to na szacunek. Co więcej, na dziesięciolecie kariery zdobył w Pile srebrny medal Drużynowych Mistrzostw Świata z reprezentacją oraz tytuł, o którym zawsze marzył.
- Gdy zaczynałem, najważniejsze było dla mnie indywidualne mistrzostwo Polski. To był mój cel od samego początku i udało się go zrealizować. Nie myślałem o mistrzostwach świata, bo wtedy byliśmy jeszcze za kurtyną. Nawet nie pomyślałem o tym - mówił.
Dodajmy, że dla Krzyżaniaka osiągnięcie z Częstochowy było drugim podium w karierze w IMP. W 1994 roku we Wrocławiu przegrał tylko z Gollobem, a na przełomie wieków dodał jeszcze trzy brązowe medale (1999, 2000, 2002), choć już wtedy był zawodnikiem WTS-u Wrocław. Do dziś pozostaje drugim i zarazem ostatnim indywidualnym mistrzem kraju seniorów z toruńskiego Apatora.
Po odejściu z Torunia do Wrocławia (temu wydarzeniu towarzyszyły spory między obydwoma klubami, które zakończyły się w sądzie), ścigał się jeszcze dla drużyn z Bydgoszczy i Grudziądza. Tam zaliczył dwa poważne upadki, które miały duży wpływ na jego życie. W 2003 roku w Zielonej Górze doznał licznych złamań, a w 2007 roku w Grudziądzu miał kilkutygodniową śpiączkę i stłuczenie mózgu.
Torunianin wrócił do zdrowia, jednak wkrótce postanowił zakończyć karierę, ale z żużlem pozostał związany. Cały czas jest blisko tego sportu. Z przerwami pełnił funkcję komisarza toru m.in. podczas spotkań PGE Ekstraligi. Przez dwa lata (2014-2015) trenował młodzież w swoim macierzystym klubie. Był także radnym miasta Torunia.
Łukasz Witczyk, dziennikarz WP SportoweFakty