Małysz kilkukrotnie uciekał ze sportowego piekła. Kiedy już wydawało się, że błysk uleciał bezpowrotnie - on odradzał się i zadziwiał (jak w Sapporo przed trzema laty). Tegoroczny powrót jest jednak zdecydowanie najbardziej zachwycający i spektakularny. Perfekcyjny, obliczony co do sekundy, piękny w swoim heroizmie i - najprawdopodobniej - ostatni. 3 grudnia Adam skończył 32 lata. Tylko dwukrotnie w historii zdarzało się, żeby starszy od niego skoczek zdobył indywidualny medal na Igrzyskach Olimpijskich (Birger Ruud w St. Moritz i Anders Haugen w Chamonix). Czas biegnie nieubłaganie, a arcydziełu sportowej kariery wciąż brakuje wykończenia.
Przed rozpoczęciem sezonu Małysz deklarował, że interesuje go tylko i wyłącznie olimpijskie złoto. Na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy borykał się z wieloma problemami, z formą trafił jednak perfekcyjnie, jakoby zaprzeczając powszechnym twierdzeniom o przypadkowości niektórych zmiennych w sporcie. Niestety, powrócił koszmar z Salt Lake City. Geniusz ponownie ugiął się pod naporem uczniaka - Simona Ammanna. No bo jakże inaczej można nazwać skoczka (bądź co bądź fantastycznego), który wciąż nie zdał matury, jaką dla każdego wybitnego skoczka stanowi zdobycie Pucharu Świata - autentycznego wyznacznika sportowej klasy?
- Kiedy po skoku zobaczyłem, że jestem pierwszy - w oczach pojawiły się łzy - opowiadał po konkursie rozentuzjazmowany Adam. Fakt - dokonał czegoś wielkiego. Osiągnął trzecią sportową młodość, na podium wyglądał, jakby ubyło mu kilkanaście lat. Srebro jest jednak gorzkie. Jak niedokończone dzieło sztuki, brakujący akord wspaniałej symfonii, w jaką już dawno przerodziła się kariera Małysza. Nie jestem w stanie wskazać sportowca, który bardziej zasługiwałby na olimpijskie złoto. Mimo pięciu medali Mistrzostw Świata, trzech krążków wywalczonych na Igrzyskach i czterech triumfów w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata - Małysz wciąż pozostaje sportowcem niespełnionym. Mam nadzieję, że tylko do najbliższego konkursu. To już ostatnia szansa.