Magdalena Piekarska: Czułam, jakby w przełyku utknął mi popcorn. To był nowotwór

Zdjęcie okładkowe artykułu: Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Magdalena Piekarska
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Magdalena Piekarska
zdjęcie autora artykułu

- Jestem silna. Nigdy nie pytałam, dlaczego ja. Dobrze, że nie trafiło na kogoś z rodziny - opowiada nam szpadzistka Magdalena Piekarska. Olimpijka z Londynu kilka miesięcy temu zachorowała na ziarnicę złośliwą. Na szczęście wygrała z nowotworem.

W tym artykule dowiesz się o:

Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Jaka była pierwsza myśl, kiedy usłyszała pani słowo "nowotwór"?

Magdalena Piekarska, szpadzistka: "Co z moim kredytem?". Jestem realistką, do głowy przyszły mi sprawy prozaiczne. Pomyślałam o mieszkaniu, odwołałam remont. Zaczęłam sobie układać ścieżkę, jak wszystko pozałatwiać. Zupełnie tak, jakbym żegnała się ze światem. Polało się morze łez, a tak naprawdę nie wiedziałam, z czym walczę. Po prostu słowo "nowotwór" zawsze kojarzyło mi się ze śmiercią. Dobrze, że do akcji wkroczyła moja mama i ustawiła mnie do pionu. Powiedziała, że jestem niepoważna i nie powinnam się z nikim i niczym żegnać. Remont się odbył w terminie.

Co powiedział lekarz?

Bardzo szybko oswoiła mnie z tematem. Wiedziałam, że dopadł mnie nowotwór. Nie wiedziałam jaki. Spędziłam trzy dni w szpitalu, miałam serię badań. Odcięłam się od informacji, nie szukałam niczego na własną rękę. Ograniczyłam się do tego, co mówią lekarze. Wreszcie okazało się, że to chłoniak, ziarnica złośliwa. Nowotwór krwi. Wyleczalny. Powiedziałam więc sobie: "Trzeba go pokonać i o nim zapomnieć".

Nie kusiło, żeby zajrzeć do internetu, samodzielnie poszukać informacji?

Już na początku usłyszałam: "Jak będzie pani czytać internet, to za chwilę dowie się, że na pewno umrze. Po co to pani?". Słuchałam więc tylko lekarzy oraz mojego taty, który wyczytał na jednym z forów, że moja choroba jest wyleczalna. Więcej nie musiałam wiedzieć. Pani doktor wyjaśniła mi też, że chłoniak to nowotwór, nie rak. Może tworzyć w organizmie nowe ogniska, ale nie przerzuca się, nie atakuje innych organów. Wiedziałam dzięki temu, że mam tylko jednego przeciwnika.

Jak dowiedziała się pani o chorobie?

Miałam wrażenie, że coś utknęło mi w przełyku. Nie bolało, to był po prostu dyskomfort. Czułam, jakby w przełyku utknął mi popcorn. A dwa tygodnie wcześniej byłam w kinie. Jestem czujna, męczyło mnie to. Wybrałam się do lekarza i zrobiłam przy okazji inne badania, w tym USG piersi. Okazało się, że mam powiększone węzły chłonne. Nie powiązałam tego z gardłem, umówiłam wizytę u gastrologa. Aż znajoma lekarka zapytała: "A jeśli to guz naciska ci na przełyk? Może lepiej sprawdzić". Pojechałam na tomograf i już było wiadomo, że to nowotwór. Wylosowałam ziarnicę. Najlepiej jak mogłam.

Miała pani dużo szczęścia, bo powiększone węzły chłonne to symptom, który łatwo zlekceważyć.

Oczywiście, że tak. Często ludzie bagatelizują sygnały, które daje im ciało. Praca, dzieci, kariera... Albo po prostu strach przed wizytą u lekarza. Ja też zawsze bałam się USG piersi, bo jestem obciążona genetycznie. Badałam się regularnie i zawsze czekałam na wyniki z podwyższonym tętnem. Mój przykład pokazuje, że trzeba się badać. Inna sprawa, że wcześniej też zlekceważyłam pewne sygnały. Kilka razy w ciągu paru miesięcy zdarzyły mi się dni, kiedy kompletnie nie miałam siły. Uznałam jednak, że jestem sportowcem, dużo trenuję i to normalne.

Pytała pani: "Dlaczego ja?"

Ani razu. Widocznie tak musiało być. Lepiej, że dopadło to mnie, a nie moją mamę, siostrę czy narzeczonego. Nie chciałabym, aby chorowali inni. Wolałam sama przyjąć nowotwór na klatę. Jestem silna. A poza tym wszystko jest "po coś".

"Po coś", czyli na przykład po to, aby teraz pokazać innym: "Trzeba się badać"?

Celem od początku było to, aby po wysłuchaniu mojej historii czy przeczytaniu jej na Facebooku chociaż jedna osoba poszła się zbadać. I dostawałem już budujące informacje zwrotne. Ktoś podziękował, że dałam mu motywację do walki, ktoś inny poszedł na badania. Nie kolekcjonuję lajków, nie szukam sławy. Chcę po prostu dać coś od siebie, przekazać coś dalej. Czasem diagnozę, czasem nadzieję.

Jak wyglądało leczenie?

Miałam chemioterapię co dwa tygodnie, przez pięć miesięcy. Najpierw było badanie krwi, później dostawałem kroplówkę z zestawem leków. Leżałam z nią przez trzy godziny i mówiłam sobie, że to "moje SPA". Na początku pierwsze dwa-trzy dni po zabiegu były słabe. Czasem zdarzały się wymioty, to normalne. Bałam się, że będzie gorzej, że spełnią się zapowiedzi lekarzy. Ale z czasem było coraz lepiej. Mój organizm okazał się bardzo silny. Tak naprawdę wcześniej w życiu prawie nie chorowałam. Miałam też dobre podejście, pozytywnie myślenie. Na początku drogi celem było życie. Później stał się nim powrót do sportu. Rwałam się do tego, po ostatnim naświetleniu zadałam pani doktor dwa pytania. Pierwsze, czy jestem zdrowa. I drugie, czy mogę już trenować.

Sportowcom jest w takich sytuacjach łatwiej?

Tak. Uprawiam sport walki. Z jednej strony jestem wrażliwa, a z drugiej twarda. Moja pani doktor na początku mnie strofowała i mówiła, jak to źle będzie po chemioterapii. A ja przecież walczyłam w życiu z tyloma kontuzjami, że ból mnie nie przeraża. Czasami łapałam się wręcz na tym, że traktowałam chorobę jak jakąś poważniejszą wersję grypy. Zapominałam, z czym tak naprawdę walczę. Bardziej niż bólu bałam się życiowej bezradności. Tego, że nie wyjdę do sklepu, nie wyprowadzę psa. Będę uzależniona od narzeczonego. A ze mnie przecież konkretna, niezależna dziewczyna.

Choroba zweryfikowała wasz związek?

Z nowotworem zawsze jest tak, że nie choruje jedna osoba. Choruje cała rodzina, a mój narzeczony doświadczył tego najbardziej. Był ze mną praktycznie cały czas. Facetowi nie jest łatwo patrzeć na to, jak jego kobieta się zmienia, jak łysieje i jest opuchnięta. Wiadomo też, że miałam gorsze chwile, byłam niemiła albo zadawałam durne pytania w stylu: "Czy na pewno mnie nie zostawisz?". Choroba nas zbliżyła. Jesteśmy razem od siedmiu lat, wreszcie zaplanowaliśmy ślub. Odbędzie się w przyszłym roku.

ZOBACZ WIDEO: Paweł Fajdek znalazł się na ustach całego świata. "Ta historia nie zniknie już nigdy" [1/2]

[nextpage]Który moment był najtrudniejszy?

Najtrudniejszy był dzień, kiedy zaczęły mi wypadać włosy. Wiedziałem, że do tego dojdzie, ale nie umiałam się przygotować. Miałam przecież zapuszczać je do ślubu! Żegnałam się z włosami bardzo długo, nie byłam na tyle twarda, żeby je po prostu ogolić. A miałam ich na tyle dużo, że trochę to trwało. Pani doktor śmiała się nawet: "Tyle włosów, co pani ma teraz, to wielu chciałoby mieć wyjściowo!". W końcu zrobiło się ich tak mało, że koleżanka ogoliła mnie "na jeżyka".

Dla kobiety to musi być bardzo trudne.

A i tak miałam trochę szczęścia w nieszczęściu. Dziewczynie, która chorowała ze mną, włosy wypadły z dnia na dzień. Ja mogłam się do nowego wizerunku powoli przyzwyczajać. Oczywiście, bałam się. Bo co? Mam być łysa, z odstającymi uszami? Zrezygnowałam jednak z zakupu peruki. Chwilę chodziłam w turbanie, ale przez upał zrezygnowałam. Później była czapeczka z daszkiem. Przez wzrost - 1,92 m - i sportowym ubiorem ludzie często brali jednak mnie za mężczyznę.

Bolało czy bawiło?

Męczyło. Aż zmieniłam taktykę, zaczęłam nosić sukienki i miałam święty spokój.

Miała pani wrażenie, że niektórzy znajomi boją się podejść, nie wiedzą, jak się zachować?

Cały czas miałam przy sobie rodzinę, narzeczonego. Widywałam się i pisałam z koleżankami z kadry, byłam na bieżąco z szermierką. Często dostawałam od nich fotki, pojawiło się na nich nawet łóżko z dorysowaną strzałką i napisem: "To miejsce dla Pieksy". Duże wsparcie okazały mi Polski Związek Szermierczy i Wojsko Polskie. Generalnie spotkałam się z dużą serdecznością i zainteresowaniem. Jasne, zdziwiły mnie pewne osoby, które się nie odezwały. Może przyjaciół poznaje się w biedzie, a może faktycznie nie wiedziały, jak zacząć.

O nowotworze publicznie poinformowała pani dopiero po wyleczeniu.

Uznałam, że chcę ten trudny czas przeżyć w gronie moich najbliższych. Dużo ludzi podczas turniejów szermierczych pytało, gdzie jestem i dlaczego mnie nie ma. Wyszłam z założenia, że jeżeli ktoś zapyta, to powiem prawdę. Po prostu nie robiłam tego publicznie. Od początku zakładałam, że podzielę się tym dopiero po fakcie.

Choroba panią zmieniła?

Podczas leczenia spotkałam chłopaka, który przychodził na chemioterapię na sześć godzin. Pielęgniarka powiedziała mu: "Ja to pana zawsze daję za przykład. Bo pan przychodzi na tyle godzin i nie narzeka". On odpowiedział: "Wie pani co, ja to już robię tylko dla mojej mamy. Sam nie wierzę, że coś z tego będzie". Na co pielęgniarka odrzekła: "Ale jest pan tutaj z nami!". Do dziś przechodzą mnie ciarki i mam łzy w oczach. Bardzo mnie to wzruszyło. Każdy dzień, który przeżywamy, jest przecież naszą wygraną.

Zawsze byłam realistką. Od 20 lat miałam w życiu wszystko pod linijkę, ułożone życie od A do Z. Dziś tyle nie planuję, choroba mnie wyciszyła. Nauczyłam się cieszyć z małych rzeczy, nie przejmować bzdurami. Zdarza mi się zatrzymać i zasłuchać dźwięk dzięcioła stukającego w drzewo. Jestem spokojniejsza, mam w sobie więcej luzu. Przed chorobą byłam osobą wierzącą, niepraktykującą. Teraz częściej jestem w kościele. Mówi się, że jak trwoga, to do Boga. Podczas choroby faktycznie byłam w kościele, bo mama suszyła mi głowę. I obiecałam sobie wówczas, że będę tam zachodzić częściej.

Rodzaj zakładu z panem Bogiem?

Trudno powiedzieć. Może ta choroba była znakiem, że powinnam się do Boga bardziej zbliżyć? Tak mi poradził znajomy ksiądz. Dziś, jeśli mam wolną niedzielę, to idę do kościoła i dziękuję za to, że tu jestem, że moi najbliżsi są zdrowi.

Jest dziś pani bardziej szczęśliwa niż przed chorobą?

Na pewno. Szczęście daje mi na przykład to, że mogę tu z panem siedzieć i pić kawę. Czasem łapię się na tym, że siadam za kółko i zaczynam się wkurzać: "Kurde, jedź, ty, ten tamten". A po chwili przychodzi myśl: "Dziewczyno, po co się denerwować! Ty się przecież nigdzie nie spieszysz". Odpuszczam. Tak, jestem bardziej szczęśliwa.

I pewnie mądrzejsza?

Choroba uczy. I mądrości, i pokory. Myślę, że stałam lepszym człowiekiem. Dla innych, dla siebie też.

Nic pani planuje, ale wiadomo, że na horyzoncie jest gwiazda, która wskazuje kierunek. Igrzyska w Tokio.

To moje marzenie. Szermierka, zwłaszcza szpada, jest sportem niewdzięcznym, nieprzewidywalnym, niewymiernym. Mamy jednak duże szanse, aby jako drużyna pojechać na igrzyska. Podczas choroby cały czas czułam się członkiem kadry, tym piątym, nieobecnym duszkiem. Miałam ogromne wsparcie ze strony koleżanek i trenera, co dało mi olbrzymi komfort. Dzięki świadomości, że miejsce na mnie czeka i po pokonaniu choroby nie muszę niczego udowadniać, było łatwiej. Żegnałam dziewczyny przed wyjazdem na mistrzostwa Europy, podczas chemioterapii oglądałam ich walkę o medal. Miałam łzy w oczach. Czułam, że powinnam tam być.

Kwalifikacje do igrzysk zaczynają się w kwietniu. I tak sobie czasem nawet myślę, że po tych wszystkich moich przeżyciach, po pokonaniu takiego przeciwnika, przegrywać walki na planszy będzie po prostu wstyd.

Autor na Twitterze:

Źródło artykułu: