[b]
[/b]Maciej Żurawski to były kapitan reprezentacji Polski. Z kadrą wystąpił w mistrzostwach świata w 2002 oraz 2006 roku i Europy w 2008 r. To były napastnik między innymi Wisły Kraków i Celtiku Glasgow. Żurawski występował w Wiśle w złotych czasach prezesa Bogusława Cupiała. Zdobył z nią pięć mistrzostw Polski, dwa razy był królem strzelców ligi, świetnie grał z drużyną w europejskich pucharach, szczególnie w sezonie 2002-03. Wisłą Henryka Kasperczaka zachwycała się wówczas cała Polska. Później Żurawski miał bardzo dobry sezon w Celtiku, ale tylko jeden. Występował również w greckiej Larissie, cypryjskiej Omonii, a wcześniej w Lechu Poznań.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Wspomina pan jeszcze sezon 2002-03 i europejskie puchary z Wisłą Kraków?
Maciej Żurawski, były reprezentant Polski: Mam wrażenie, jakby to było niedawno. A to już prawie 20 lat minęło.
ZOBACZ WIDEO: Piłka nożna. Tomasz Iwan ocenia grę reprezentacji Polski. "Kadra jest w trakcie budowy. Gra bez pomysłu i tożsamości"
Pierwsze myśl z tamtych czasów?
Niewykorzystana sytuacja z Lazio w Krakowie. Chyba też dlatego, że tak dużo się o niej mówiło i ciągle się ją wywlekało. Pod koniec pierwszej połowy biegliśmy na bramkę Włochów we dwóch z Marcinem Kuźbą. Nie widziałem go. Remisowaliśmy wtedy 1:1, a Marcin miał przed sobą praktycznie pustą bramkę. Oddałem strzał z boku pola karnego i uderzyłem bardzo niecelnie.
Sam nie mogłem wtedy tego zrozumieć...
Oglądałem tę akcję wiele razy. Gdybym wcześniej Marcina zobaczył, to na pewno bym mu zagrał. Na boisku decydują ułamki sekund. Jeżeli przeoczysz ten moment, masz już inną wizję skończenia akcji. Tak było ze mną.
Zaczął pan od końca, czyli waszego ostatniego meczu w tamtej edycji Pucharu UEFA. Wcześniej było jednak pozytywnie.
Pamiętam, że bardzo zdziwił mnie mój gol z Parmą (1:2) w pierwszym spotkaniu na wyjeździe. Strzeliłem go w sytuacji kompletnie nienaturalnej dla mnie. Wszystko było dziwne. Piłka dziwnie się odbiła od obrońcy, z drugim się przepchnąłem. Źle złożyłem się do strzału. I to jeszcze lewą nogą. Nie chcę powiedzieć, że miałem ją do wsiadania do tramwaju, ale na pewno nie była ułożona. Po prostu kopnąłem piłkę do przodu, gdy spadła koło mnie. Dopisało mi szczęście, wyrównałem na 1:1.
Trochę tęsknimy za zespołem takim jak Wisła Kraków z tamtych czasów. Wy płynęliście, rozbijaliście rywali. Brakuje nam teraz drużyny z taką fantazją.
Graliśmy na wysokim poziomie na wielu frontach i nie miało dla nas znaczenia, z kim się mierzymy. Nikt nie narzekał, że przyjeżdża trudny rywal, czy częstotliwość spotkań jest duża. Nie zastanawialiśmy się, czy wygramy, tylko ile goli strzelimy. Kibice myśleli podobnie. Pytali nas, ile goli wbije Żurawski, ile dołoży Tomek Frankowski i Marcin Kuźba. Byliśmy tak pewni siebie, że kompletnie nie czuliśmy strachu i obawy przed innymi zespołami. Mieliśmy swój styl, automatyzmy, nikt nie zastanawiał się, jak zwyciężyć. To się działo. W tamtych czasach naturalne było, że Wisła wygrywa.
Lubi pan oglądać tamtą Wisłę?
Nie była to jakaś wielka kultura gry, ale jak na warunki polskie, całkiem nieźle operowaliśmy piłką. Organizacja, automatyzmy, konstruowanie akcji, wychodzenie z kontratakiem kilkoma dokładnymi podaniami - wszystko to opanowaliśmy na wysokim poziomie. Czasem nasza gra nie powalała na kolana i wtedy jednostki potrafiły przesądzić o wyniku.
Były dyskusje na treningach, kto walczy o koronę króla strzelców, a kto odpuszcza? Strzelaliście jak szaleni. Choć Tomasz Frankowski kiedyś obronił pana uderzenie i to zaważyło.
Przebiegał akurat i w niego trafiłem, zatrzymał piłkę na linii bramkowej. Dzięki temu został królem strzelców w sezonie 2004-05, wyprzedził mnie o jednego gola (Frankowski miał 25 bramek, Żurawski 24 - przyp. red.). Był to raczej temat do żartów. Wzajemne zdobywanie bramek nas nakręcało. Czasem byliśmy zazdrośni o swoje gole, przynajmniej ja. Po wygranym meczu, wracając do domu, myślałem: "Franek strzelił dwa, a ja miałem tylko asystę? Ku..a, muszę się odkuć". Nie było w tym zawiści czy egoizmu, ale prywatnie lepiej bym się czuł, gdybym też coś wsadził. Gole chłopaków, Tomka i Marcina Kuźby, motywowały mnie, żeby wykorzystywać każdą sytuację w meczu, trzymać koncentrację.
Z drugiej strony nikt z was nie był dzięki temu pod jakąś szczególną presją.
Tak, bo jeżeli nie strzelał Żurawski, to robił to Frankowski czy Kuźba. A Wisła wygrywała. Graliśmy na dwójkę napastników w ustawieniu 4-4-2. Jeden był zawsze poszkodowany, ale fajne było to, że jeżeli ktoś nie mógł wystąpić, to ten trzeci wchodził i zespół nie czuł różnicy. Gole czasem po prostu same wpadały. Pamiętam swój jeden koszmarny mecz z Widzewem.
Co się wtedy działo?
Byłem zdruzgotany swoją grą. Nic mi nie wychodziło, piłki nie mogłem przyjąć. Czułem się fatalnie. Zawsze lubiłem brać udział w grze: rozegrać, pomóc w defensywie. Nie tylko strzelać gole. Jeżeli było inaczej, mocno mnie to irytowało. I mecz z Widzewem należał właśnie do takich. Tam gdzie stałem, piłka spadła mi pod nogi i tylko kopałem ją do bramki. Strzeliłem trzy gole.
I to ma być ten koszmar?
Po spotkaniu zaczepił mnie dziennikarz, który wystawiał noty. - Panie Macieju, fantastyczny mecz! - zaczął. - Dajmy spokój - odpowiedziałem zafrasowany. - To był tak rewelacyjny mecz, że musiałem dać panu najwyższa notę. Dziesiątkę! Rzadko takie dajemy! - ekscytował się. Złapałem się za głowę i pomyślałem: "ja pier...e". Przykład na to, jak funkcjonuje napastnik. Może oczekiwać od siebie wielu rzeczy, ale najważniejsze są gole.
Wróćmy do pucharów. Kiedy to dokładnie zaskoczyło i poczuliście się mocni?
Wydaje mi się, że dużo dał nam dwumecz z Realem Saragossa w 2000 roku. Przecież to było niemożliwe. Przegraliśmy 1:4 w Hiszpanii. W rewanżu zaczęło się od samobója Marcina Baszczyńskiego. Co mogliśmy myśleć? "Dobra, dogramy to i skupiamy się na lidze" - chyba tylko to. Trener Orest Lenczyk zrobił nawet zmiany w przerwie, żeby rezerwowi sobie pobiegali.
A wy odrobiliście straty i wygraliśmy z Realem Saragossa w serii rzutów karnych.
Po takim meczu zawodnik zaczyna wierzyć, że można wyjść z każdej sytuacji, nawet beznadziejnej. Pomogło nam to później. Z Interem Mediolan w następnym sezonie też wygraliśmy 1:0 w Krakowie, ale była to dla nas za duża firma i odpadliśmy z nimi.
I przyszedł sezon 2002-03.
Pamiętam, że po porażce z Parmą 1:2 w pierwszym meczu, po tym moim dziwnym golu, pomyślałem: "jest dobrze, robota dobrze wykonana". Takie miałem podejście. Bo co, skoro z Saragossą odwróciliśmy 1:4, to teraz nie damy rady? Pokazuje to, jak zmienia się myślenie pod wpływem pewnych czynników.
Później wyeliminowaliście Schalke i trafiliście na Lazio, ale do tego jeszcze wrócimy. A gdy w 2004 roku przyjeżdżał Real Madryt z Luisem Figo, Ronaldo i Davidem Beckhamem czy Zinedinem Zidanem, to co pan myślał?
Zastanawiałem się, czy się z nas śmieją.
Dlaczego?
Była taka sytuacja wcześniej. W 2001 roku graliśmy z Barceloną w eliminacjach Ligi Mistrzów. Dzień przed spotkaniem trenowali na naszym stadionie przy Reymonta. Xavi w końcu zapytał: "no dobra, ale gdzie gramy mecz?". Myślał, że to boisko treningowe.
Przeszkadzało wam to podczas gry?
Nie, ale trochę to nas bolało. Z drugiej jednak strony - taka była prawda. Nie mieliśmy bazy treningowej na Wiśle. Byliśmy dla nich zaściankiem. Podgrzewanej murawy doczekaliśmy się dopiero przed meczem z Lazio w 2003 roku.
Z Realem dało się więcej zrobić?
To był niezły mecz w wykonaniu Wisły. Fajnie graliśmy, nie było murowania. W niektórych sytuacjach brakowało precyzji, szczęścia. W Krakowie strzelili nam w końcówce meczu. Ja też miałem piłkę na swojej ulubionej kępce, na siedemnastym metrze. Gdy strzelałem, "przelała" mi się jednak po bucie. Z Parmą dwie takie weszły.
Z jednej strony wiedzieliśmy, że szanse są małe, ale z drugiej nie mieliśmy kompletnie nic do stracenia. Też nie wszyscy w swojej karierze mieli okazję zagrać z wielką Barceloną i Realem Madryt. Od zawsze byłem kibicem Barcelony. Traktowałem te spotkania jak nagrodę.
Przygotowywał się pan szczególnie na pojedynki z Michelem Salgado czy Roberto Carlosem?
Nigdy tego nie robiłem. Wiedziałem, że i tak będą korzystał ze swoich umiejętności. Skoro wiem, że najlepiej wychodzi mi krótki zwód do prawej nogi i bomba, że przynosi w większości przypadków sukces, to nie będę tego zmieniał i szykował palety nowych zawodów na Roberto Carlosa. W trakcie meczu mogę analizować na bieżąco. Improwizować. Na początku i tak wszystko idzie z automatu.
Dużo wokół Wisły się wtedy działo. I na boisku, i poza. Mieliśmy "polskich Beckhamowów", czyli Radosława Majdana i Dodę. Wisła stała się częścią popkultury.
Związek Radka z Dorotą był głośny, ale w dzisiejszych czasach byłby głośniejszy. Pewnie ważniejszy niż wyniki zespołu. Wtedy media społecznościowe raczkowały, mało kogo to interesowało. Trochę z nich żartowaliśmy, ale w szatni żartuje się ze wszystkiego: ze związków, z ubioru. Wtedy też nie było takiego dostępu do ciuchów jak dziś. Ktoś przywoził nam ubrania na sprzedaż z zagranicy, a że każdy chciał wyglądać, to się brało, co było.
Popularność panu przeszkadzała?
Po pewnym czasie ludzie się do mnie przyzwyczaili. Stało się naturalne, że mieszkam w Krakowie, że ulicą idzie Maciej Żurawski. Ludzie się ze mną oswoili, reagowali spokojnie. "O patrz, Żuraw idzie." I tyle.
Nowe pokolenie ma nowych idoli. Czasem ktoś mnie rozpozna, ale już nie na taką skalę. Ja też nie dbam o rozgłos, nie jest mi to potrzebne. Dziś większą frajdę ze zdjęcia z Żurawskim mają ojcowie, nie ich dzieci. Pamiętam taką sytuację. Jeden pan biegał dookoła, ustawiał kadr, dopytywał synka: "A ty wiesz, kto to jest?". I słyszał w odpowiedzi: "Nie, tato". Ale przynajmniej ten pan miał frajdę.
Cofnijmy się do 2003 roku. Gracie z Lazio w 1/8 Pucharu UEFA. W Rzymie remisujecie 3:3.
Mimo wszystko mogliśmy lepiej wypaść na wyjeździe. Można było tam wygrać, straciliśmy łatwe gole. I przez to podejście, że można było zrobić coś więcej, ale jest remis i jest OK, za spokojnie podeszliśmy do rewanżu. A że jeszcze graliśmy u siebie, to pomyśleliśmy, że będzie łatwiej niż z Parmą.
Wyeliminowaliście wtedy między innymi Parmę i Schalke. Lazio czuło kłopoty przed rewanżem.
Wspominaliśmy już moją akcję, gdy nie podałem Marcinowi. Doszło tam jeszcze przełożenie spotkania o tydzień z powodu złej murawy. I zmiana sędziego w trakcie meczu. Prowadziliśmy 1:0 i wytraciliśmy impet. Po golu Marcina w 4. minucie złapaliśmy rytm, czuliśmy, że zaraz wbijemy im kolejne gole. A tu przerwa, kontuzja arbitra, ostygliśmy. Było jeszcze bardzo zimno. Kolejne wejście w mecz było inne, Lazio to uratowało. Dziwne spotkanie, i te stracone bramki...
Były pretensje do Angelo Huguesa? Trochę do was nie pasował. Mieliście mocną ekipę, a on często zawodził.
Raczej nie wieszaliśmy na nim psów w szatni, no ale fakt, wybitny nie był. Miał swoje plusy, jednak w prostych sytuacjach popełniał błędy, które nie powinny się przytrafiać. Wtedy w Krakowie mógł nam bardziej pomóc.
Co się stało w kolejnych latach? Z Realem Madryt nie mieliście szans, ale z Valerengą, Dinamo Tibilisi, później z Karabachen? Same wtopy.
Odpowiedź wydaje się bardzo prosta - zawiodła skuteczność. Z Valerengą i Dinamo mieliśmy dużo sytuacji. To nie były mecze do naszej bramki. Zwłaszcza z Dinamo. Podwyższyliśmy poprzeczkę tamtymi spotkaniami, dlatego porażka z teoretycznie słabszym rywalem przyjmowane były jako ogromne rozczarowania. Nie patrzyło się, czy rywale byli lepsi. Tylko że są z Norwegii czy Gruzji. Nie mieliśmy już prawa przegrywać z takimi drużynami. Ale na boisku takie zasady nie obowiązują. Czasem tak się dzieje, choćbyś się bardzo mocno starał.
Pan nie miał łatwego startu w Wiśle.
Miałem bardzo trudny pierwszy rok. Byłem rzucany na różne pozycje, na bok pomocy. Pojawił się pomysł, żeby mnie tam zostawić na stałe albo ze mnie całkowicie zrezygnować. Po przyjściu trenera Adama Nawałki odżyłem. I od tego momentu ustabilizowałem swoją strzelecką formę.
A później nie chciał pan odchodzić z Wisły.
Przedłużyłem kontrakt, było mi dobrze w Krakowie. Czy myślałem o wyjeździe? Trochę tak, a trochę nie. Nie chciałem odchodzić za wszelką cenę. Nie miałem również oszałamiających ofert, z których aż żal było nie skorzystać. Człowiek się pięć razy zastanawiał, czy warto na to spojrzeć, czy jest się o co wykłócać. Mieliśmy fajny zespół, dobrze graliśmy, na dobrych kontraktach.
Nie miał pan żadnej konkretnej oferty?
Właśnie nie. Jedynie z Trabzonsporu. Grał tam wtedy Mirek Szymkowiak. Już byłem spakowany, ale nie byli w stanie zapewnić gwarancji bankowych i temat upadł. Zdenerwowałem się, bo zdążyłem się już przestawić, a tu musiałem na nowo układać sobie wszystko w głowie. Pojawiały się propozycje wypożyczeń. Do Hiszpanii, chyba do Levante. Do Nantes też. Ale nie jestem przekonany, nawet tych ofert nie widziałem.
A do Celticu był pan przekonany? Było "wow"?
Liga szkocka nie mogła wywoływać takich emocji, ale już nazwa Celtic Glasgow przyprawiała o dreszczyk. Zadałem sobie pytanie: zostaje i już nie wyjeżdżam, czy próbuję? Chciałem pójść do klubu walczącego o wysokie cele, o Ligę Mistrzów. Celtic spełniał te wszystkie wymogi. Długo się nie zastanawiałem. Bardziej gotowy już nie mogłem być. Może gdybym nie przedłużał z Wisłą kontraktu, to odszedłbym wcześniej. To też ciekawe porównanie. Dziś wielu wyjeżdża z kraju po udanej rundzie, po strzeleniu pięciu goli. Ja miałem na koncie 120 bramek w ekstraklasie.
I 29 lat.
Jeżeli chodzi o rozwój talentu, to po wyjeździe raczej wiele nie mogłem podciągnąć. Mając 29 lat trochę poszedłem w górę, później zostałem na pewnym poziomie i zacząłem schodzić w dół. Gdy napastnikowi brakuje szybkości, a na niej bazuje, to ma większy problem. Noga nie jest już tak szybka, nawet o ułamki sekund, ale to robi różnicę. Strzały, które dawały gole, były później blokowane przez obrońców.
Na początku w Celticu potrzebował pan czasu.
Po kilku spotkaniach Gordonowi Strachanowi skończyła się cierpliwość. Znudziło mu się to, że w meczu tylko dobrze funkcjonuje, ale nic nie strzelam. Powiedział mi to przy wszystkich w szatni. Śmieje się, że pierwszą bramkę dla klubu zdobyłem ze strachu. Byłem typem zawodnika, który lubił czuć zaufanie. "Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej" - raczej takie słowa chciałem słyszeć. Strachan na początku brał mnie na bok i uspokajał. "Gole przyjdą, nie martw się" - mówił. "Załapałeś taktykę, dobrze się poruszasz" - wyciągał pozytywy. Aż nagle przy wszystkich w szatni stwierdził, że jeżeli nie strzelę w końcu gola, to posadzi mnie na ławce. Poczułem się, jakbym dostał łopatą w głowę. Ostro mnie zmotywował.
Artur Boruc też potrafił mocno zmotywować.
Artur się nie patyczkował.
Mówił o tym niedawno Aiden McGeady wspominając ciosy od Boruca po sprzeczce na treningu.
Artur umiał udzielić reprymendy. Miał swoje zdanie i zasady, których się trzymał. I wyrażał je w specyficzny sposób lub może po prostu nie bał się tego robić. Skrytykować trenera czy zawodnika, bez względu na konsekwencje. Wszyscy czuli przed nim respekt w szatni.
W tamtych czasach, w roku 2006, cała Polska żyła pana czterema golami z Dunfermline. Za kilka lat tyle samo bramek Robert Lewandowski wpakował Realowi Madryt w Lidze Mistrzów.
Poziom był inny, oczekiwania też. Wszyscy inaczej podchodzili do sukcesów indywidualnych. Dlatego swoją karierę oceniam na chłodno. Pograłem w Wiśle, z sukcesami. Doceniam, że dałem radość różnym ludziom, ale analizując, co zdobyłem, gdzie występowałem, nie uważam, że osiągnąłem nie wiadomo co.
W Szkocji dało się zrobić więcej?
Żałuję drugiego sezonu. Po mundialu 2006 przyjechałem do Glasgow z zerwaną "dwójką". Zabrakło w tym wszystkim mojej samodyscypliny. Mało trenowałem przez uraz, myślałem, że spokojnie to nadrobię. Zagrałem od razu w pierwszym meczu sezonu i na świeżości strzeliłem dwa gole. To mnie chyba jeszcze bardziej uśpiło. Za dużą pewność siebie miałem, myślałem, że sobie to ogarnę wszystko. Zaczęły się problemy fizyczne i szybki zjazd. Analizując po latach: miałem zbyt frywolne podejście.
A trzeci sezon?
Przyszedł Jan Vennegoor of Hesselink, był Scott McDonald, Kenny Miller. Strzelali gole, trudno mi było wskoczyć do składu. Dostajesz jeden mecz, nie strzelisz, wracasz na ławkę. Już nikt nie myślał, by dać mi kredytu zaufania, jak na początku. Nie odbudowałem się. Ponadto zbliżały się mistrzostwa Europy 2008, Leo Beenhakker zrobił mnie kapitanem reprezentacji i wprowadził zasadę, że ci którzy nie grają w klubach, nie będą powoływani. Znalazłem się w potrzasku. Generalnie wolałem zostać w Celticu. Strachan powiedział, że nie będzie mi robił problemów z odejściem, ale wolałby, żebym został. Gdyby nie presja i okoliczności, to przedłużyłbym kontrakt z Celtikiem. Pewnie na innych zasadach, ale podjąłbym walkę o skład. Musiałem jednak coś zrobić i poszedłem do Grecji.
Fajny czas spędziłem w Glasgow. Bywa, że włączę sobie jeszcze powtórkę gola z derbów z Rangersami. Miłe uczucie. Ogólnie lubię wracać do swoich goli.
Którą bramkę najbardziej pan lubi?
Z Anglią w Chorzowie w eliminacjach mistrzostw świata 2006. Zupełnie inaczej chciałem strzelić, a inaczej wyszło. Po uderzeniu piłki poczułem przez moment ciepło, które przetacza się przez całe moje ciało, z góry na dół. Najpierw przez stres. Zamierzałem strzelić po ziemi, tak jak zazwyczaj: przy słupku, "pasówką", na pewniaka. W momencie, gdy zrobiłem zamach, piłka podskoczyła. Patrzyłem w stresie jak leciała wysoko i mówię: "ale spieprzyłem, a Kosa taką akcję zrobił". Ale jednak wpadła w samo okno. Zerwałem pajęczynę. I to dokładnie tak, jakbym tam celował. "Uff" - poczułem ogromną ulgę, wszystko ze mnie zeszło. Powiedziałem sobie pod nosem: "ale bramka, ja pier...e".
Nie spodziewałem się też gola z Walią u nich, w tych samych kwalifikacjach. Sebek Mila mnie wypuścił, biegłem od połowy sam na sam, obrońca mnie jeszcze ciągnął za koszulkę. Z lewej nogi poszło pod poprzeczkę na pierwszy słupek. Nie zastanawiałem się, po prostu walnąłem. Efekt mnie zaskoczył, wyszło lepiej niż idealnie.
Kamil Koskowski prosił, żebym zapytał, dlaczego zakończył pan karierę tak szybko, czyli w 2011 roku? Jego zdaniem mógł pan pociągnąć jeszcze rok, dwa.
Byłem zmęczony mentalnie. Trener Robert Maaskant przekonywał, że jestem ważny. Że od każdego poniedziałku zaczyna się nowa walka o skład. Bla bla bla. Dał mi do zrozumienia, że skoro wróciłem z Cypru, to jestem już po drugiej stronie rzeki. Nie odczuwam przyjemności z gry po 10 minut czy szans w Pucharze Polski. Wiedziałem, że kolejny sezon z Maaskantem oznaczać będzie "ogony" dla mnie. Brakowało mi gry, nie czułem ujmy, że siedzę na ławce, ale nie sprawiało mi radości, że nie gram. Stwierdziłem: "Może to już czas?" Nie myślałem o pieniądzach, tylko o spokoju. Teraz wiem, że mogłem przeczekać Maaskanta. Michał Probierz mówił później, że bym mu się przydał, bo mieli problemy w ataku.
I została panu gra w III lidze w Poroninie albo mecze pokazowe. Jak ten sprzed roku z Brazylią w Chicago.
Może pan mi wierzyć lub nie, ale po golu na 2:2 z brazylijskimi oldbojami poczułem straszą radość. To była nasza firmowa akcja z Kamilem Kosowskim: dośrodkowanie z lewej strony i moje zamknięcie akcji w polu karnym. Człowiek po karierze grał w różnych meczach towarzyskich, turniejach. Coś tam strzelał, uśmiechnął się, tyle. Ale wtedy w USA... to była porównywalna euforia z golami o punkty, w ważnych meczach podczas kariery. Piękne uczucie. Głowa przypomniała sobie akcje sprzed lat i wróciły emocje z tamtych czasów.
Z Kamilem Kosowskim mieszkaliście razem w pokoju. Mieliście swoje rytuały?
Były takie, że sobie odpoczywaliśmy.
Nawet przez maseczkę widać, że pan się śmieje. Jest jedna legenda.
Jaka?
Przed meczem z Lazio.
Z Lazio?
Podobno wypiliście pół litra wódki przed snem, żeby się zrelaksować. I w Rzymie strzelił pan dwa gole z rzutów karnych. To ta legenda.
Ja lubię legendy. Czasem lepiej, jeżeli coś krąży w obiegu i się tego nie dementuje. Można o tym mówić. Kiedyś przeczytałem mądry artykuł. Że pięćdziesiątka wódki może być zbawienna przed stresującym wydarzeniem i nie ma negatywnego wpływu na poczynania. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ponieważ tylko to przeczytałam. Ale może coś w tym jest?
Co pan teraz myśli o sytuacji w Wiśle?
Fajnie, że znaleźli się tacy ludzie jak Kuba Błaszczykowski, którzy ratują klub. Zawsze będziemy patrzyli na Wisłę przez pryzmat walki o wysokie cele. Może wrócą jeszcze czasy i rywale będą się bali Wisły, chciałbym.
Boli pana, że tak nie jest?
Zdaje sobie sprawę, że nie jest łatwo utrzymać klub na wysokim poziomie finansowym. Za moich czasów człowiekiem, który inwestował swoje niemałe finanse w zespół, był prezes Cupiał. Dlatego potencjał ludzki był olbrzymi. Teraz wszystko jest odbudowywane małymi krokami. Nie jest to łatwe wbrew pozorom.
Czas leci, pan już nie gra w piłkę, Wisła nie walczy o mistrzostwo Polski, a Artur Boruc dalej broni.
Myślę, że on się sam tego nie spodziewał. Kiedyś mi powiedział, że po trzydziestce skończy, bo to nie będzie miało sensu. Pamiętam, gdy spotkaliśmy się przy okazji lotu na mecz reprezentacji Polski do Szkocji w eliminacjach Euro 2016. Zamieniliśmy dwa zdania. Powiedziałem mu: "graj jak najdłużej, bo jak skończysz, to będziesz żałował". Może Artur tego nawet nie pamięta, ale jak widać - wyciska z kariery co się da.
Co pan teraz robi w życiu?
Komentuję mecze i oprócz żyje sobie w Zakopanem. Najgorszy był pierwszy rok po karierze. Wydawało mi się, że funkcjonuje w jednym wielkim chaosie. Miałem problem z przestawieniem się. Że już tyle nie zarabiam. Że trzeba samemu ogarnąć swoje sprawy. Pamiętam akcję z opłatą za energię elektryczną. Nie wiedziałem, czy mam to zrobić na poczcie, czy przez Internet. Zacząłem dzwonić do kolegów. Kombinować, żeby może zrobili to za mnie. Masakra. Byłem kompletnie nieprzystosowany do życia. W czasie kariery wszystko załatwiał klub, agent. Ale już normalnie funkcjonuję.
Planuje pan wrócić do piłki?
Raczej nie. Z kolegą, projektantem, powoli reaktywujemy markę "Polygon", którą prowadziliśmy osiem lat temu. Z ubraniami: między innymi z płaszczami, marynarkami.
Ktoś pana jeszcze poznaje?
Kiedy wróciłem na Celtic Park w roli komentatora, spotkałem Chrisa Suttona. Występowaliśmy razem krótko w Celticu, on teraz pracuje dla szkockiej telewizji. Spojrzał na mnie, zmrużył oczy, zmarszczył czoło, przybliżył się. I dalej nic. - "Magic?" - w końcu wydusił. - Kurde, nie poznałem cię, dobrze wyglądasz - śmiał się.
A w Polsce?
Ostatnio, gdy wymieniałem dowód w Krakowie, starsza pani w okienku przeczytała moje nazwisko i spojrzała mi w oczy. - Aaa, to nasz pan Maciej, bardzo mi miło. Jak ten czas leci, prawda? - powiedziała. Miała rację. Nawet nie wiem, kiedy to minęło.
El. MŚ 2022: Marek Koźmiński: Cel? Pierwsze miejsce
PKO Ekstraklasa. Wisła Kraków. Stefan Savić: Pracowałem już z Hyballą, jego inspiracją jest Juergen Klopp