Artur Wiśniewski: Lech może ograć Udinese

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Lech Poznań znów zadziwił. Zadziwił pozytywnie. Pomimo niekorzystnego rezultatu 0:2 zdołał wyciągnąć wynik na remis i niewiele brakowało, by wpakował drużynie z Udinese trzeciego gola. Pierwszy raz od czasów świetnych występów w Pucharze UEFA krakowskiej Wisły pod wodzą Henryka Kasperczyka jesteśmy świadkami, gdy nasz klubowy reprezentant w meczu o dużą stawkę bez względu na poziom umiejętności rywala wychodzi na boisko tylko po to, by wygrać.

W tym artykule dowiesz się o:

Gdy obserwuje się, co na przestrzeni ostatnich paru sezonów prezentują Wisła czy Legia na arenie międzynarodowej, ciężko nie odnieść wrażenia, że naszej piłce nie jest już w stanie nic pomóc. Od lat czekamy na zespół, do którego przynajmniej moglibyśmy się przyznać, że pochodzi z Polski, a przy dobrym układzie z wiarą zacisnąć za niego kciuki przed telewizorami. Z tej płycizny piłkarskiego dziadostwa wreszcie wyłonił się jakiś ładniejszy kształt, który dał nam, dziennikarzom i kibicom, choćby iskrę nadziei, że mamy jakiś zespół lepszy od tych występujących w lidze albańskiej czy białoruskiej.

Lech Poznań w bieżących rozgrywkach Pucharu UEFA, licząc od fazy grupowej, rozegrał właściwie pięć spotkań, a wygrał tylko jedno. Często w dziecinny sposób tracił gole lub niekiedy nawet sam sobie je strzelał (patrz: ostatnia konfrontacja z Udinese). Ale nikt (naprawdę chyba nikt!) nie ma o to pretensji. Lech gra ładnie, z polotem, ma koncepcję, jest świetnie wybiegany i atakuje przez 90 minut meczu. Nie ma tu wielkiej filozofii, zagrań a’la Kuba Błaszczykowski, zawodnicy nie dokonują cudów na murawie, a wokół ich głów nie roztacza się aureola znakomitości. Trener Franciszek Smuda to krawiec, któremu nie dano idealnych nici, a potrafił uszyć coś porządnego.

Piłkarze Udinese sądzili, że na murawę wybiegną wykonać egzekucję - że zrobią swoje i wrócą do siebie, na Półwysep Apeniński. W całym meczu tak naprawdę bardzo dobre mieli tylko 15 minut po przerwie, kiedy to rezultat dwukrotnie zmieniał się na ich korzyść. W pozostałym czasie albo dorównywali Lechowi, albo byli od niego wyraźnie słabsi. Znowu okazało się, że miliony euro w piłkę nie grają. Podopieczni trenera Smudy nie przestraszyli się ani włoskiego bogactwa, ani włoskiej agresji okazywanej na boisku. Można powiedzieć, że pewne granice wyraźnie się zatarły, a rankingi, statystyki i inne tego typu rzeczy przestały w ogóle mieć znaczenie.

Gdy Radosław Matusiak szedł do ligi włoskiej jako jeden z najlepszych polskich napastników, traktowane to było jako spory awans sportowy, choć każdy z przymrużeniem oka zapatrywał się na losy byłego zawodnika GKSu Bełchatów w Italii. Gdyby dzisiaj Robert Lewandowski otrzymał ofertę z Udinese albo Palermo, można by było poważnie się zastanowić, czy nie popełniłby błędu, przystając na nią.

Lech bowiem ma wszelkie predyspozycje, by stać się marką rozpoznawalną w Europie i przynoszącą chlubę naszemu rodzimemu futbolowi. Budżet klubu regularnie się powiększa, do zespołu przychodzą coraz lepsi zawodnicy, rzesza kibiców stale się powiększa, a stadion rośnie jak na drożdżach. Nie od razu Kraków zbudowano, to i nie od razu Poznań zbudują.

Lechici bez dwóch zdań pojadą do Udinese wygrać. I to wygrać nie na stojąco, jak to próbowała Wisła z Tottenhamem, czy Legia z FK Moskwa. Ludzie Smudy będą gryźć trawę, by odnieść we Włoszech sukces. Tym właśnie różnią się od innych naszych polskich klubów - że grają do upadłego.

Źródło artykułu: