Obiecywał, jak wielu przecież robi na starcie, że stworzy najlepszą drużynę na świecie. On słowa dotrzymał i to szybko. Jego Milan smakował jak sok wyciśnięty z dzisiejszej Barcelony z domieszką Realu Madryt.
Milanomania
Milan się kochało i podziwiało. Marzyło o nim. Wieszało plakaty nad łóżkiem. Pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków obudzone w środku nocy potrafi wymienić jego gwiazdy i największe gwiazdy, bo innych piłkarzy w tamtym Milanie nie było. Ktoś najbardziej podziwiał klasę Franco Baresiego i elegancję Paolo Maldiniego, inny zachwycał się dryblingami Roberto Donadoniego i taktyczną inteligencją Carlo Ancelottiego, wszyscy dostawali wypieków na twarzy na widok Marco van Bastena i Ruuda Gullita. Cały świat opanowała Milanomania. Na San Siro pielgrzymowało się jak do miejsca kultu, by oddać cześć najlepszemu klubowi, który ponad poziomy wyniosły wizja, rozmach i pieniądze Berlusconiego.
Miał 49 lat, kiedy wchodził w zupełnie nowy świat. W tym biznesowym poradził sobie znakomicie. Od zera doszedł do milionera. Dzięki dużej inteligencji, talentowi i wierze w potęgę nowej telewizji na pewno też, ale również układom, koneksjom, sprytowi, cynizmowi, tupetowi, lukom w prawie, które potrafił naginać jak nikt inny. Na temat pochodzenia fortuny Berlusconiego wylano setki litrów czarnego atramentu. Mało kto umiał go wybielić.
Zastał Milan na krawędzi życia i śmierci. Z gigantycznymi długami wobec banków i państwowych urzędów, z podatkowym na czele. Bez prezydenta, bo Giuseppe Farina, który narobił całego bigosu, uciekł do Afryki, zostawiając figuranta w osobie Rosario Lo Verde. Natomiast drużyna była całkiem, całkiem. Do obrony w składzie z Baresim, Filippo Gallim i Mauro Tassottim coraz lepiej pasował młodziutki Maldini, w pomocy rządzili były kapitan Romy i tragiczna postać Agostino Di Bartolomei oraz Ray Wilkins.
Jeden Anglik i drugi Mark Hateley wypełniali ówczesny limit cudzoziemców. Z najskuteczniejszym w zespole Hateleyem rywalizowali Pietro Virdis i zbliżający się do końca kariery Paolo Rossi. Prowadzony przez Nilsa Liedholma Milan walczył o udział w Pucharze UEFA, zmierzającemu po scudetto Juventusowi nie potrafił podskoczyć. Na mistrzostwo Italii czekał wtedy od siedmiu lat, na Puchar Mistrzów od siedemnastu.
Pierwszy był Bonetti
20 lutego "La Gazzetta dello Sport" zamieściła zdjęcie szczupłego łysiejącego bruneta, który właśnie dopiął ciągnącą się miesiącami transakcję. Dziennik opublikował też wizerunki dwóch prawdopodobnych kandydatów na prezydenta. Pierwszym był młodszy brat Silvio - Paolo, a drugim - nie do rozpoznania bez podpisu, uczesany z przedziałkiem ciemnowłosy Adriano Galliani. Żaden z nich jednak nie objął najwyższego stanowiska, ponieważ zostawił je dla siebie Berlusconi, który oficjalnie 24 marca 1986 roku został 21. prezydentem w historii klubu.
Już z nowym właścicielem Milan na pierwszy mecz wybrał się do Turynu. 23 lutego na Stadio Comunale uległ Torino 0:2. Następnie na San Siro 1:1 zremisował z Veroną (obrońcą tytułu mistrzowskiego), ale pierwszego gola w nowo rozpoczętej epoce strzelił dla czerwono-czarnych Silvano Fontolan, stoper gości. Dopiero w trzecim podejściu przyszło pierwsze zwycięstwo i prawdziwy gol. Hateley wystarczył na Pisę.
Z jednym punktem w ostatnich pięciu kolejkach Milan zakończył sezon na siódmym miejscu i Berlusconi mógł zabierać się za to, co lubił najbardziej: zakupy. Prawidłowa odpowiedź na pytanie, kogo sprowadził pierwszego jest tak samo trudna jak ta, kto strzelił pierwszego gola dla nowego Milanu. Poznaliśmy Fontolana, pora więc na Dario Bonettiego, też stopera, kupionego z Romy za 2 miliardy lirów, czyli odpowiednik dzisiejszych 2 milionów euro. Za nim poszli następni, w tym Daniele Massaro i Donadoni, sprzątnięty sprzed nosa Juventusowi. I wreszcie cudzoziemcy.
Ojciec chrzestny
W nich kochał się najmocniej, bo Berlusconi tych najlepszych traktował jak starszy brat. Od Van Bastena przez Dejana Savicevicia, George’a Weah, Kakę, Ronaldinho, Zlatana Ibrahimovicia do Andrija Szewczenki, do którego miał tak dużą słabość, że zgodził się trzymać do chrztu jego pierworodnego syna. W dużej mierze za tymi nazwiskami kryły się wszystkie sukcesy, w sumie 28 tytułów. Nie byłoby ich oczywiście bez trenerów. Przynajmniej tych trzech: nowatorskiego pracoholika Arrigo Sacchiego, surowego Fabio Capello i pełnego empatii dla piłkarzy Carlo Ancelottiego. Prezydent tylko ich wspomina z nostalgią.
Innych zatrudniał, a potem do nich strzelał. Jak do Alberto Zaccheroniego, którego nazwał kiepskim krawcem czy Massimiliano Allegriego, który nie umiał słuchać dobrych rad, a ostatnio do Clarence’a Seedorfa, Filippo Inzaghiego i Sinisy Mihajlovicia. Bo Berlusconi lubi się wtrącać, sugerować, a nawet żądać. Uważa, że może nie tylko dlatego, że płaci, ale bo się zna. Był przecież trenerem drużyny o enigmatycznej nazwie Edilnord i ponoć wszystko wygrywał. W 2004 roku wymsknęło mu się, że do kontraktu każdego następnego trenera Milanu wprowadzi zapis o nakazie gry dwójką napastników i z ofensywnym pomocnikiem.
Zawsze zależało mu na zwycięstwach i stylu. Poczucie estetyki i widowiskowość wyniósł z telewizji, gdzie stworzył kolorowe i tandetne standardy, obowiązujące do dziś. Od jakiegoś czasu trochę tandetny stał się sam. Dobiegający osiemdziesiątki do przesady i śmieszności dbający o opakowanie: po wielu liftingach twarzy, przeszczepach włosów i nieustannym ich farbowaniu na kasztanowy kolor, ale pusty w środku i w kieszeni (przynajmniej w porównaniu do arabskich szejków, rosyjskich oligarchów i Chińczyków). Miną nadrabiający brak takich możliwości jak kiedyś, kiedy kupował kogo tylko chciał. W latach 1988 i 1989 jego piłkarze zajmowali trzy pierwsze miejsca w wyścigu po Złotą Piłkę. Teraz żaden nie mieści się na bardzo szerokiej liście kandydatów do tej nagrody.
Od grubo ponad roku nie może doprowadzić do szczęśliwego finału transakcji z tajemniczym panem Bee (lub kimkolwiek innym), który wpompowałby miliony i niby pozwoliłby Milanowi znów rozwinąć żagle. Dlatego tym razem, inaczej niż trzydzieści lat temu, jako obietnice bez pokrycia należy odbierać słowa Berlusconiego wypowiedziane na okrągły jubileusz. Że za jego czasów Milan osiem razy był w finale Pucharu/Ligi Mistrzów i w następnej pięciolatce musi dobić do dziesięciu. Z kim, z czym i za co to zrobić - już nie powiedział. Ale marzenia przecież nic nie kosztują.
Wszystkiego najlepszego, signore Silvio!
Tomasz Lipiński
Czytaj więcej w "PN"
Boniek dotkliwie przegrał, ale przy okazji coś wygrał
[urlz=http://pilkanozna.pl/index.php/Wydarzenia/%C5%9Awiat/775862-carlos-tevez-zama-szczk-rywalowi.html]Carlos Tevez złamał szczękę rywalowi
Zobacz wideo: Zbigniew Boniek: wybór Infantino to fajna decyzja dla Polski
{"id":"","title":""}
Źródło: TVP S.A. [/urlz]
Oglądaj rozgrywki włoskiej Serie A na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)