Po końcowym gwizdku peleryna superbohatera znów trzepotała na plecach Roberta Lewandowskiego. Jego trafienie pozwoliło Barcelonie sięgnąć po trzy punkty i ruszyć w pościg za Realem Madryt. Jednak poza tym jednym magicznym momentem w 61. minucie, kiedy pokonał Jesusa Owono, "Lewy" nie mógł czuć się na boisku jak "Kapitan Polska".
Raczej był jak tytułowy niewidzialny człowiek z filmu z Chevym Chasem albo Chuck Noland w "Cast Away: Poza światem". Chociaż i tak miał mniej kontaktów z piłką niż grana przez Toma Hanksa postać z Wilsonem. Gdyby nie intuicja, która doprowadziła go do 30. trafienia w tym sezonie, ocena jego występu byłaby druzgocąca. Tak dla niego, jak i Barcelony.
Owszem, Hansi Flick nie oczekuje od Lewandowskiego, by był graczem z pozycji "9,5" i odpowiadał za kreowanie gry, ale bez przesady... Za kadencji Niemca "Lewy" jest rozliczany przede wszystkim za gole i jego wkład w grę Barcelony jest skromny, ale to, co stało się z Alaves, przechodzi ludzkie pojęcie.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Ale akcja! Ten gol wstrząsnął Brazylią
Piłkarze Barcelony w tym meczu wymienili 617 podań, a Lewandowski był adresatem... czterech z nich. Polak nie był tak ignorowany nawet w najgorszych meczach za kadencji Xaviego. Teraz mógł się poczuć jak kibic na Wimbledonie, który tylko wzrokiem podąża za piłką, nie mogąc jej dotknąć.
To wręcz nieprawdopodobna statystyka, która świadczy źle o "Lewym" i jeszcze gorzej o drużynie. Koledzy pomijali go, jakby za wszelką cenę chcieli "coś" udowodnić Flickowi. Tylko co? Że potrafią poradzić sobie bez jego pomocy? Okazało się inaczej.
Łącznie Lewandowski miał raptem 14 kontaktów z piłką. To niebywałe, ale na pierwszy czekał aż do 30. minuty, kiedy w polu karnym Alaves pod nogi futbolówkę zagrał mu jeden z rywali. Pierwszego podania od kolegi doczekał się dopiero w doliczonym czasie gry pierwszej połowy, kiedy Raphinha wstrzelił piłkę przed bramkę gości.
Najczęściej, bo trzykrotnie, przekazał mu ją Jules Kounde. Tyle że za każdym razem wrzutem z autu, gdzieś przy linii bocznej. A "z gry" podanie dostał tylko od Raphinhi (2), Pau Cubarsiego (1) i Lamine Yamala (1). Z tym że w przypadku tego ostatniego nie mówimy nawet o akcji bramkowej, kiedy Lewandowski zamienił na gola jego nieudany strzał.
"Lewy" został w niedzielę bohaterem na przekór wszystkiemu i wbrew kolegom. W pierwszej części sezonu nie mógł narzekać na tzw. serwis w Barcelonie. Partnerzy wielokrotnie wystawiali mu piłkę jak na złotej tacy. W meczu z Alaves jednak przeniósł się do zakładowej kantyny z samoobsługą. W żargonie piłkarskim mówi się, że drużyna musi karmić swojego napastnika podaniami. W meczu z Alaves Lewandowski cierpiał głod i sam musiał upolować swoją zdobycz.
Musiał być jak Adam Słodowy i zrobić to sam. Przecież gola na wagę trzech punktów zdobył przede wszystkim dzięki swojej intuicji. Na powtórce widać to jak na dłoni. Yamal ani myślał podawać i składał się do strzału, a Lewandowski mimo to - jako jedyny - ruszył w kierunku bramki rywali i został za to nagrodzony.
Ta jedna sytuacja pokazuje jego wielką klasę. I jest niezbitym argumentem "za" w dyskusji o tym, czy dla tak bardzo klasycznego, by nie powiedzieć: archaicznego, środkowego napastnika, którego wkład w grę zespołu jest ograniczony, powinno być miejsce w Barcelonie w 2025 roku. 30 bramek to dorobek, którego nie można lekceważyć.
Barcelona wygrała i zmniejszyła dystans do Realu, a Lewandowski został bohaterem. Problem w tym, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów. Marginalizacja "Lewego" przez kolegów z zespołu jest niepokojącym zjawiskiem i źle wróży na resztę sezonu. Jeśli Flick odpowiednio nie zareaguje, to finał dla Barcelony będzie opłakany.
Lewandowski jest dla tej drużyny bezcenny, ale nie zawsze zrobi coś z niczego.
Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty
Kibicuj "Lewemu" i FC Barcelonie na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)