"Cała Polska widziała", a on nie. "To jeden z najuczciwiej rozegranych sezonów"

Newspix / Mieczysław Świderski / Juliusz Kruszankin podczas meczu Wisła - Legia w 1993 roku
Newspix / Mieczysław Świderski / Juliusz Kruszankin podczas meczu Wisła - Legia w 1993 roku

- Kiedy wyszli z autokaru, to już u nas była delikatna sraczka - tak mecz Legii Warszawa z Barceloną Johana Cruyffa wspomina Juliusz Kruszankin. W rozmowie z "Piłką Nożną" mówi też o niesławnej "Niedzieli cudów", w której... nie widzi nic złego.

- Pojechaliśmy do Hiszpanii jak przebierańcy. Każdy wyglądał inaczej. A Barca? W garniturach, identyczni, jak oddział wojska. Kiedy wyszli z autokaru, to już u nas była delikatna sraczka. Dziś to nie robi wrażenia, wtedy tak. Ale szybko o tym zapomnieliśmy na boisku - wspomina Juliusz Kruszankin.

Jest trenerem i dyrektorem w akademii LKS Chlebnia, nieopodal Grodziska Mazowieckiego. Na umówione spotkanie przychodzi z grubym zeszytem, niemal książką. W środku mnóstwo starych wycinków prasowych i zdjęć. Z klasycznego wywiadu nic zatem nie wyszło. Po prostu oglądamy album, bo co zdjęcie, to jakaś historia.

Zbigniew Mucha, "Piłka Nożna": Sam pan prowadził ten album?

Juliusz Kruszankin, dwukrotny mistrz Polski (1994, 1995) i trzykrotny zdobywca Pucharu Polski (1989, 1990, 1994) z Legią Warszawa, były gracz również ŁKS Łódź: Zaczęła mama, a potem dzieło przejęła żona. Chyba powinienem to na jakąś płytę zgrać, bo zaczyna się rozlatywać. Poza tym chronologii brakuje.

ZOBACZ WIDEO: Zdecydowany komentarz po wyborze Probierza. "Jeden z najlepszych polskich trenerów"

Ale na początku jest zachowana. Na tych młodzieńczych zdjęciach nie wygląda pan "na siebie"?

Mały byłem na początku. Nawet na tym zdjęciu, już w juniorach ŁKS, jestem jednym z niższych. Dopiero w wieku 16 lat wyskoczyłem mocno do góry, chyba 20 centymetrów w ciągu roku. Ale na tym zdjęciu z końcówki lat siedemdziesiątych miałem bodaj 12 lat. Grałem na boku pomocy. Szybki, niski, zwrotny. Po pięć-sześć bramek strzelałem. A najlepsze, że mecze juniorów oglądało - uwaga - po 40 tysięcy widzów. Tyle zjawiało się na przykład na ekstraklasowym Widzewie. Ludzie przychodzili wcześniej na mecz i żeby im się nie nudziło, organizowano przedmecze dzieciaków. Jakież to było dla nas przeżycie. Pamiętam jak Wojtek Filipiak, łódzki dziennikarz, który był spikerem, przez megafon po mojej przewrotce powiedział właśnie do tych tłumów: "Proszę zapamiętać to nazwisko, Juliusz Kruszankin!". Spać nie mogłem.

Koniec końców został pan jednak obrońcą. Pewnie wtedy, kiedy już pan urósł?

Już ostatni sezon w juniorach zagrałem na stoperze. W drugim meczu w dorosłej drużynie ŁKS, Leszek Jezierski wpuścił mnie w Chorzowie za Ziobera na lewą pomoc. Dziennikarz z Łodzi, Andrzej Szymański, napisał, ale nie sprawdził informacji, że nie wiadomo po co trener wpuścił mnie na skrzydło, bo Kruszankin to przecież urodzony obrońca. Tymczasem nieprawda. Całą młodość spędziłem na skrzydle. Redaktor Aszu źle napisał.

Przeciwnie. Może widział więcej i już wtedy zobaczył w panu urodzonego obrońcę?

W ten sposób o tym nie pomyślałem.

A to wielkie logo Bayernu wklejone na pół strony w zeszycie to dla ozdoby? Pan nie grał jeszcze w Legii, kiedy lekcję futbolu dali jej Bawarczycy.

Nie grałem, ale byłem już w klubie. To też ciekawa historia. Młody Juliusz Kruszankin poszedł do wojska, a PZPN zawiesił Kruszankina w prawach zawodnika. W lipcu zgłosiłem się na ochotnika i miałem pół roku tzw. unitarki, czyli obowiązywał mnie również zakaz gry w piłkę. I właśnie wtedy były mecze z Bayernem, w których nie mogłem uczestniczyć. Siedziałam na trybunach. Naklejka jest z tego okresu. Dostaliśmy od gości z Monachium gadżety. Miałem tego sporo, jakieś koszulki nawet. Niestety, skradziono mi wszystko z samochodu. Kibice zbili szybę i tyle. Naklejka została.

Juliusz Kruszankin ze swoim albumem / fot. Zbigniew Mucha
Juliusz Kruszankin ze swoim albumem / fot. Zbigniew Mucha

Ale dlaczego to zawieszenie?

Miałem w Łodzi kontrakt na trzy lata, z tym że kiedyś kontrakt był niczym więcej jak świstkiem papieru. Chcieli zerwać, to zrywali albo rzucili cię do drugiej drużyny i nie płacili. To inne czasy, dziś nie do pomyślenia. Ale OK, miałem ten kontakt, był ważny. Pograłem na nim rok i uciekłem do wojska. Po pierwsze: chciałem wojsko odbębnić, po drugie: pograć w Legii, bo widział mnie tam Andrzej Strejlau jako stopera, zwłaszcza, że Paweł Janas już kończył karierę.

Studiowałem na AWF, której filia była w Łodzi. To był rok 1988 rok. Studia stacjonarne. Rano na godzinę 7 basen, potem o 9 boks, o 10 już trening z ŁKS, z Jezierskim, a jak z Jezierskim, to wiadomo, że katorżniczy. Po treningu musiałem jechać na zajęcia z anatomii. Tego nie dało się pogodzić: albo grasz albo się uczysz. Powołać do woja mnie nie mogli, bo jednak studiowałem.

Zamknięte koło. No to przerwałem studia i poszedłem na ochotnika. W Łodzi kibice uznali mnie za zdrajcę. ŁKS wystąpił do PZPN z propozycją na zasadzie: skoro chciał tak bardzo, to proszę bardzo - kamasze i niech pół roku będzie w prawdziwym woju. W tym samym czasie z Motoru do ŁKS przyszedł Jasina. Tomek chciał studiować, więc chciał do Łodzi. Właściwie ta sama sytuacja co ze mną, tylko że ja do wojska. No i jak mnie zawiesili, to Strejlau na jakieś konferencji powiedział: jak to, Jasina może grać, a Kruszankin nie, to on tego nie rozumie. No to żeby zrozumiał i żeby było sprawiedliwie, Jasinę też zawiesili.

Legia nie mogła tego jakoś odkręcić?

Pamiętam, że szef Legii, generał Barański poszedł do ministra Siwickiego z tą sprawą, a ten go wyrzucił: Chłopie, ja ważniejsze sprawy mam na głowie, a ty mi z takimi pierdołami przychodzisz...

Czyli pół roku w kamaszach?

Nie do końca. Jak usłyszałem, że tak ma być, to kierownikowi Legii Kaziowi Orłowskiemu powiedziałem, że robię skok przez płot i wracam do Łodzi własnym samochodem, który zostawiłem na parkingu. Odparł, że coś wymyśli, ale musimy poczekać do poniedziałku, jak wrócą generałowie z weekendu, bo był akurat piątek.

Zakwaterowali mnie, przyjęli jako poborowego i natychmiast wypisali przepustkę, że niby muszę się w domu chorą żoną opiekować. Ze mną był w podobnej sytuacji Mietek Pisz, brat Leszka, razem składaliśmy przysięgę. Musieliśmy tylko na noc wracać do koszar, a całe dnie wałęsaliśmy się po Warszawie. W końcu w niedzielę wieczorem Kaziu zawiózł nas na kompanię na Łazienkowską, na Legię, i tam mieliśmy poczekać poniedziałkowego poranka, by nas oficjalnie przenieść do Legii.

Jak pojawiliśmy się na kompanii, to byli tam sami kaprale. I jeden wskazując na mnie pyta: "Kto to?. Kiero mówi: "Poborowy, będzie w Legii". "A ma swój wóz?" - pyta kapral. Wóz, czyli łóżko. "No ma, fiatem z Łodzi przyjechał" - na to Kaziu. On był cywil, sprawy wojskowe mało go interesowały.

Słynna Barcelona. Rok 1989. Kupa wspomnień. Na tym zdjęciu trochę pan nie wyrobił za Michaelem Laudrupem.

Kryłem go w pierwszym meczu. Nie było źle, choć tu akurat mnie położył na ziemi, więc piłkę ręką próbowałem zatrzymać.

Byli w ogóle do ugryzienia?

Jasne, że tak. W pierwszym meczu w Barcelonie spokojnie mogło być 2:0 dla Legii. Graliśmy świetny mecz, nie uznano nam prawidłowej bramki Koseckiego. Karnego dostaliśmy z czapki. Wdowczyk ledwo dotknął potężnego Salinasa, a sędzia dmucha w gwizdek. Skończyło się 1:1.
Laudrup trafił do siatki w Warszawie i załatwił sprawę.

Tak, trafił, tylko że ja już go nie kryłem. Miałem pod opieką Salinasa. Tymczasem Dariusz Szpakowski komentując mecz powiedział, że Salinas mnie wyciągnął do bocznej linii, poszła wrzutka i Laudrup strzelił, bo właśnie w polu karnym nie było Kruszankina. Nieprawda. Ja otrzymałem zadanie kryć Salinasa. Gdzie on, tam i ja. Odpadliśmy, ale to my przeważaliśmy. Stworzyliśmy sytuacje bramkowe. Mieliśmy umiejętności i charakter. Brakowało ławki. Przed rewanżem wypadli Krzysio Budka i Leszek Pisz. Dwa filary. Zostało 12-13 zawodników do gry. Za mało. Nie na Barcelonę.

Kiedy pojechaliście na Camp Nou, to z pootwieranymi ustami, czy pewni swojej wartości?

Zderzenie z innym światem. Prosty przykład - ubiory. Pojechaliśmy do Hiszpanii jak przebierańcy. Każdy wyglądał inaczej. Żadnych jednolitych uniformów czy choćby klubowych dresów. Zamiast tego spodnie, jakieś swetry, bo to jesień. Miejscowa prasa podłapała trenera Kaperę, który miał taki fajny golf z wyszytymi słonikami. Do tego ta jego słynna broda. Pisali, że przyjechał Iwan ze wschodu. A Barca? W garniturach, identyczni, jak oddział wojska. Kiedy wyszli z autokaru, to już u nas była delikatna sraczka. Dziś to nie robi wrażenia, wtedy tak. Ale szybko o tym zapomnieliśmy na boisku. Teraz się mówi wciąż o pressingu, tiki-tace, a kiedyś się nie mówiło, tylko się grało. Proszę popatrzeć na akcję bramkową. Gol Łatki. Najpierw wślizg, odbiór, potem pas, pas, pas, pas, wsteczna, pas, Łatka wychodzi i bramka.

Tu ładny tytuł: "Juliusz Wielki".

I ładne zdjęcie. Graliśmy z Cagliari, puchar Polonii 1. To było zaraz po tym, jak Legii odebrano mistrzostwo Polski.

Kolejny: "Julek Doświadczalny". Jak królik.

Bo o to chodziło. To od Janusza Atlasa. Tekst o tym, że powoływano mnie do kadry jako zapchajdziurę albo żebym zdobywał doświadczenie. Zwykle były to jakieś dziwne mecze, z egzotycznymi rywalami.

Nigdy nie poczuł się pan mocno reprezentantem Polski?

Czułem się nim, choć tych meczów uzbierało się niewiele. Bywało jednak, że czułem się piłkarsko mocny. Między jednym a drugim meczem z Barceloną reprezentacja towarzysko mierzyła się we wrześniu 1990 roku z Hiszpanią w La Coruni. Mieli mocny skład - z Michelem, Vazquezem, Butragueno. Przegraliśmy 0:1, ale po fajnym meczu. Bakowy miał piłkę na ręku, szkoda, że wpadło. Byłem w gazie, czułem, że mogę góry przenosić. Salinas dał mi po meczu swoją koszulkę, ale podarowałem ją Stasiowi Machowskiemu. Potem dał mi drugą, barcelońską. W każdym razie myślałem, że Strejlau, już selekcjoner, powoła mnie na Anglię. Wybrał Czachowskiego.

Ale grał pan też w poważnych meczach eliminacyjnych - z Turcją, Holandią...

Zapamiętałem głównie aferę z butami. Kadra grała w Lotto, my w Legii w Adidasach. Dowiedziałem się, że nie mogę grać w swoim obuwiu, tylko mam jechać do PZPN, w Aleje Ujazdowskie, odebrać korki Lotto. Pojechałem, ale numeru dla mnie nie mieli. Dostałem półtora numeru za duże. Zagrałem z Turcją, ale z Holandią już odmówiłem takiej zabawy.

Wisła - Legia, rok 1993. Tekstami i zdjęciami z tego meczu można byłoby wypełnić pół tego albumu. Lubi pan wracać do tych czasów?

Zawsze się wówczas irytuję.

No ale przecież "cała Polska widziała..." (więcej TUTAJ).

A ja uważam, że był to jeden z najuczciwiej rozegranych sezonów w lidze w tamtych czasach i tak samo myślę o tamtym mistrzostwie.

Dlaczego pan tak twierdzi?

Bo pieniądze krążyły, to prawda, ale podpłacali wszyscy - by się chciało komuś, albo nie chciało, a mecze i tak szły swoim torem. Efekt był taki, że moim zdaniem mecze były normalne, bo podpłacany był zawsze w tej sytuacji wygrany i nie robił z siebie durnia tylko grał normalnie, bo tak czy inaczej pieniądze brał.

A słynny wyścig na bramki między Legią w Krakowie a ŁKS w Poznaniu?

Byliśmy w gazie, wszystko nam wchodziło. Trzeba byłoby zwyciężyć wyżej, pewnie byśmy jeszcze nastrzelali. Wyścig na bramki... Przecież chwilę wcześniej graliśmy z Pogonią. Wygraliśmy ledwo, ledwo, po golu w końcówce. Portowcy byli załamani, bo moim zdaniem mieli obiecane coś za urwanie nam punktów. Dlaczego nie wygraliśmy 4:0? Wówczas wyścigi w Krakowie i Poznaniu byłyby niepotrzebne. Mecz z Zawiszą to też była męka i też ludzie z ŁKS byli w Bydgoszczy z walizką. Taka pozytywna motywacja dla naszych rywali. Niby nic nagannego, ale tak było.

Ciągle mówi się o handlowaniu meczami... Legia w latach 80. nie mogła zdobyć tytułu. Dlaczego? Bo handlowała, bo piłkarze sprzedawali? Nie mieszkaliśmy w willach otoczonych murem, tylko w blokach, na osiedlach, wśród kibiców. Gdybyśmy kręcili lody, to oni by wiedzieli. Jak żyć wtedy? Dlatego ten tytuł w 1993 roku smakował wyjątkowo, bo bardzo długo klub na niego czekał.

Tak czy inaczej ani Legia, ani ŁKS, też bliski panu klub, tytułu wtedy nie otrzymały...

Dostał go Lech, czego też nie rozumiem... A jeszcze wracając do finiszu sezonu, to prezes Janusz Romanowski słysząc plotki, że coś się może wydarzyć, zaproponował w PZPN, by tej kolejki nie rozgrywać w normalnym trybie, lecz zagrać mecz o mistrzostwo Polski między Legią a ŁKS na neutralnym terenie. Chciał być uczciwy. Jego propozycja została odrzucona. To moja teoria, nie mam na nią żadnych dowodów, ale to, co wydarzyło się po zakończeniu sezonu, było wymierzone w Janusza Wójcika. Stawał się za mocny, chciał kruszyć beton, wkładał kij w mrowisko. Urósł za bardzo po igrzyskach. Jego sukces nie był na rękę nikomu w PZPN.

Ale w pamięci ludzi pozostał Wójcik i jego słynny telefon...

Oczywiście. I przy okazji deprecjonuje się jego przymioty. Tymczasem na stażach Niemczech zobaczył, jak się trenuje na skróconych boiskach. W 1994 roku sprowadził do Legii fizjologa Szmuchrowskiego. Biegaliśmy z testerami, sprawdzali nam tętno.

A więc nic na czuja, by nawiązać do anegdotki z Franciszkiem Smudą?

Dokładnie.

Trener przymykał oko na wiele spraw?

Kolejna historia. Niedawno znalazłem zdjęcie Wójcika, jeszcze z wąsami, z Darkiem Czykierem i podpis u góry, coś niby mem: "Misio, tam za rogiem jest kiosk, skocz mi przynieś piwko". No więc właśnie wcale to w ten sposób nie działało. Kiedy pozwalał, to pozwalał. Ale to nikt inny, tylko Wójcik wyrzucił z Legii Czykiera. Kiedyś powiedział Darkowi: "Jeszcze raz przyjdziesz pijany, to wypad". No i w końcu wyczuł Darka, pożyczył alkomat od policjantów, kazał dmuchać, po czym rozmowa była już krótka.

Tytuł artykułu: "Oszukałem trenera". O co chodzi?

Był taki słynny turniej letni w Skarżysku. Fajne nagrody rzeczowe. Jakieś sokowirówki, różny sprzęt. Przyjeżdżały drużyny. Byłem w ŁKS, ale miałem już pewien kontakt z Legią, Toczyły się jakieś rozmowy. Doszło to do trenera Jezierskiego. Zawołał mnie i pyta: "I co, ty chcesz do Legii?". "Nie, skąd trenerze, w życiu" - odparłem. No i potem się Jezierski skarżył, że go oszukałem. Bo trochę tak było, nie przyznałem się.

Zły był?

Wiadomo, jak to Jezierski.

Ciekawych miał pan tych szkoleniowców. Jakby ulepić super trenera do pracy dzisiaj, które cechy by pan od kogo wziął?

Trudny temat, bo każdy miał coś fajnego.

Fotka Wójcika z piłkarzami, jak coś wam tłumaczy. Od niego coś by pan zaczerpnął?

Jeżeli miałby prowadzić współczesnych zawodników, to na pewno wziąłbym niewiele, jeśli chodzi o zarządzanie szatnią. Młodzież dziś jest inna, słabsza psychicznie. Nie można powiedzieć do zawodnika: Misiu, pakuj się i wyp***. Bo chłopak by się załamał. Dziś trzeba z nimi obchodzić się inaczej. Zwłaszcza z młodymi. To, co sprawdzało się lata temu, dziś by nie przeszło.

Natomiast od Wójcika na pewno zaczerpnąłbym pracę codzienną i intensywność treningu. Miał po olimpiadzie moment, że piłkarze poszliby za nim w dym. Ale nie dla samej atmosfery, ale dla wiedzy. Radzio Michalski przyszedł do Legii z myślą o grze w II drużynie. Wójcik widział to inaczej. Popatrzył na Radka i od razu zauważył, że to gracz dla niego, do jedynki. Miał nosa.

No i treningi. U Strejlaua czy Kapery dwie godziny trwały zajęcia na boisku, mnóstwo tłumaczeń, wykładów o podaniach diagonalnych i jedno ćwiczenie. U Wójta trening był intensywny, ale krótki, godzina pięć, góra dziesięć minut i do szatni. Podobało nam się to. Nudy nie było. A że przy okazji był kawał cwaniaka, to był. Zmarnowano tego trenera. Gdyby w odpowiednim momencie wskoczył reprezentacji, byłoby inaczej. A kiedy wreszcie wskoczył, to już jego piłkarze z olimpijskiej się nieco przeterminowali.

Janusz Wójcik prowadził Juliusza Kruszankina w Legii Warszawa
Janusz Wójcik prowadził Juliusza Kruszankina w Legii Warszawa

A Jezierski, on też lubił mocne treningi?

Intensywność była duża, ale on to wszystko na nos robił. Wszystkich do jednego worka wrzucał. Nie każdy to wytrzymywał. Krzyczał zwłaszcza na najsłabszych albo na młodych. Zdrowie się traciło na tych treningach. Jako dziewiętnastolatek pierwszy raz poszedłem do niego na siłownię i mało nie wymiotowałem. Robiłem wszystko na sto procent, a tak się nie dało. On niby stał i mówił: "Wcale nie patrzę na was...". Ale patrzył i nagle jak nie ryknie: "Ty k***, taki owaki".

Doświadczeni gracze, jak na przykład Marek Dziuba, tylko zerkali, czy Jeziera patrzy i wtedy dźwigali lub odpoczywali, kiedy akurat był odwrócony. No i te biegi po przekątnej boiska po trzydzieści razy na pełnym gazie. Horror. Nie biegał tylko ten, który już padł. Nazywaliśmy to Wielką Pardubicką.

Andrzej Strejlau?

Dobry teoretyk, ogromna wiedza, moim zdaniem kiepsko poruszający się po szatni. Chciał ojcować, być sprawiedliwy zawsze i wszędzie, tymczasem tak się nie da. Wójcik mówił: "Wolę pijanego Kowalczyka niż trzeźwego Grzesiaka". No bo pijany Kowalczyk i tak był groźniejszy na boisku.

A Wojciech Łazarek? U niego debiutował pan w kadrze.

Chyba akurat w jego selekcjonerskim debiucie. W meczu z Koreą dał zagrać ponad dwudziestu ludziom. Wszedłem po przerwie za Barana. Skończyło się remisem. To wtedy selekcjoner chyba powiedział, że z budową drużyny jest jak z robieniem słonia: szum, kurz, a efekt za dwa lata. Przylepiła się do niego łatka kiciarza. Ale jak obejmował reprezentację, to była nadzieja, bo potrafił zarazić motywacją i atmosferą.

Ktoś jeszcze z trenerów?

Na poczekaniu nie wymyślę. Ale na przykład od Rudka Kapery wziąłbym jego kulturę. On nigdy nie przeklinał. Raz, jak się mocno wkurzył na sędziego, to wpadł do nas do szatni i wydukał: "A to czarna wrona!".

A tu, na tym zdjęciu, co za dziwny skład i mecz?

Znów przeskakujemy do Legii. Czasy wojska. To moment mojego zawieszenia. Nie mogłem pobierać pensji, dostawałem tylko żołd. Zorganizowano jakiś sparing z drużyną z Australii. Przyszło na Łazienkowską trochę kibiców, kupili bilety, parę złotych się uzbierało. Strejlau z kapitanem Darkiem Dziekanowskim ustalili, że cały dochód z meczu pójdzie do kieszeni Kruszankina, który żył dość skromnie wówczas, a właściwie nie miał za co żyć za bardzo.

Stanisław Terlecki w barwach ŁKS. Efektowne ujęcie. Graliście razem...

Oczywiście - najpierw w ŁKS, potem w Legii. Z tym że to już było po jego szczycie kariery, już po powrocie ze Stanów. Natomiast, kiedy był gwiazdą ŁKS pod koniec lat siedemdziesiątych, był moim idolem. Podczas meczów bezpośrednio jemu piłki podawałem. Chciałem być jak Stasio, chciałem grać jak on, na skrzydle. Proszę spojrzeć na to zdjęcie z czasów mojej młodości. Niski, a już przygarbiony, z głową pochyloną. Bo on też tak chodził. Naśladowałem go we wszystkim. Piłkarsko był najlepszy. Jak zaczął kręcić na lewym skrzydle, to stadion na stojąco brawo bił.

W wyskoku wspominany przez Juliusza Kruszankina Stanisław Terlecki
W wyskoku wspominany przez Juliusza Kruszankina Stanisław Terlecki

Kiedy z Legią graliśmy z Barcą, Stasiek założył siatkę któremuś rywalowi, tamten go sfaulował, bo był bezradny. Stasiek tylko spojrzał wymownie na Cruyffa i ręce rozłożył niemo pytając: "No, co jest?". Znali się chyba trochę ze Stanów. W ogóle kiedy wrócił z tej Ameryki, to patrzyliśmy w niego jak w obraz. Wielki pan, wiedział wszystko. Opowiadał o odżywkach, suplementach diety... Jak jechaliśmy trasą katowicką na mecz na Śląsku autokarem całą drużyną, to tylko śmigał obok nas swoim jaguarem. Pędził sam... Złoty chłopak, wspaniały piłkarz.

Wielu znanych piłkarzy w Łodzi bardzo źle skończyło. To prawda, że ŁKS był klubem mocno trunkowym?

Na pewno było przyzwolenie na zbyt dużo i wielu przesadzało. Zamiatano wiele historii pod dywan. Gdyby była inna dyscyplina, jakiś tytuł w tamtych czasach ŁKS by zdobył na pewno. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to nie powiem, wychodziłem z chłopakami na miasto, ale zawsze piłem coca-colę.

Czyli inaczej niszczył pan sobie zdrowie?

Można tak powiedzieć. Niemniej nikt mi nie zarzuci, że coś zaniedbałem, że popsułem karierę, utopiłem ją w kieliszku. Byłem fair w stosunku do siebie i rodziny. Nie piłem, nie paliłem.

Zdjęcie z derbów Łodzi. To były derby, pełne stadiony, miasto żyło tymi starciami. Jak było między wami, piłkarzami?

Normalnie. Natomiast między klubami zdarzało się różnie. Pamiętam jedne derby na ŁKS-ie. Czekaliśmy na Widzew, my już po rozgrzewce. Tymczasem oni przebrali się na swoim stadionie, rozgrzali i prosto z autokaru w gotowych strojach piłkarskich wyszli na nasze boisko. I konsternacja. Ubrali koszulki w biało-czerwone pasy. Tym samym my, jako gospodarze, nie mogliśmy założyć ani białych, ani czerwonych. Byliśmy w kropce. Na szczęście Stasiek Terlecki przywiózł ze Stanów komplety koszulek Nike. Fajne, kolorowe, jakby ktoś farbą na nie chlusnął. Nie gryzły się z pasiakami Widzewa. Na ławkach, już na boisku, szybko się przebieraliśmy. Specjalnie nam taki numer odwalili.

"Tego o nim nie wiecie". Tak się nazywa rubryka, w której bohaterem jest Kruszankin. Samochód: polonez. Trener któremu najwięcej zawdzięcza: Tylak i Jezierski. O Włodzimierzu Tylaku nie rozmawialiśmy.

Z Tylakiem zdobyłem mistrzostwo Polski juniorów. To wtedy strasznie urosłem, skończyła się koordynacja, nie załapałem się na spartakiadę młodzieży. Załamałem się. Pojechałem na wieś pod Kalisz do rodziny i waliłem piłką o stodołę. Tylak postanowił zmienić mi pozycję. Tak zostałem środkowym obrońcą.

Dalej z tej samej gazety i rubryki: Największa premia? Odpowiedź: Grając w Legii za Puchar Polski otrzymałem 16 milionów złotych.

Oj, to musiało być w czasach kiedy szalały te wielkie miliony, przed denominacją. Na pewno nie była to fortuna. W 1987 roku duży fiat kosztował 1,1 mln złotych. Pamiętam, bo miałem talon. To niemożliwe byśmy dostali premię równowartości kilku samochodów.

Paulinho po odejściu z Polski trafił do reprezentacji Brazylii
Paulinho po odejściu z Polski trafił do reprezentacji Brazylii

Kruszankin, trener, ŁKS... W sieci szybko wyskakuje sprawa Paulinho.

To trochę śmieszne. Przyszedł do ŁKS sponsor, Litwin i przywiózł trzech Brazylijczyków. Paulinho był wśród nich. Grał normalnie u wszystkich trenerów. Potem Litwin ogłosił, że odda trzech Brazylijczyków po milionie za sztukę, bo się wycofuje z piłkarskiego biznesu. Goszczyński nie miał kasy żeby ich wykupić, więc ów sponsor, Breiksaitis się nazywał, zabrał ich na Litwę. Ot, cała tajemnica. Ci, którzy się śmieją, że nie poznaliśmy się na Brazylijczyku w Łodzi, niech się zastanowią. U nas grał, dlaczego nie kupili go bogatsze kluby z Polski, skoro nas nie było stać. Paulinho to wyrzut sumienia ligi, nie ŁKS.

Dziś jako trener młodzieży potrafi pan w porę przewidzieć, który chłopak niespodziewanie, jak pan, urośnie i trzeba mu będzie szukać miejsca na boisku.

Tak. Patrzę najpierw na rodzinę. Zwykle się przerasta rodziców. W Chlebni skupiamy około dwustu dzieciaków. Wszytko jest pod jurysdykcją burmistrza Grodziska, czuwa nad tym prezes Jackowski. Pracujemy nad umiejętnościami młodych zawodników, ale również ich głowami. Ostatnio gościliśmy szefa skautów federacji belgijskiej Philippe Brutsaert, który opowiadał jak to się robi w Belgii. Mamy dobrych trenerów, jest Darek Kubicki, Jacek Cyzio, a doświadczenie piłkarza i trenera znakomicie się sprawdza.

Komentarze (0)