O włączeniu do kalendarza Formuły 1 nowych krajów spekuluje się już od kilku lat. Po przejęciu władzy nad sportem przez Liberty Media ta rzeczywistość staje się coraz bliższa. Co ważne nie mają na tym ucierpieć najbardziej oddane historii tory F1, czym groził były szef F1, Bernie Ecclestone.
Po obecnym sezonie wygasają umowy na organizację Grand Prix w Belgii i Japonii. O utrzymanie wyścigów na torach Spa i Suzuka nie ma raczej większych obaw, ponieważ Amerykanie kilkakrotnie podkreślali, że ekspansja F1 jest dla nich tak samo ważna jak podtrzymanie tradycji.
Można więc niemal w ciemno przypuszczać, że przy Liberty Media kibice co roku zobaczą bolidy we Włoszech, Wielkiej Brytanii, Belgii, Japonii, Niemczech czy też Francji, która wraca w tym sezonie po kilku latach przerwy. Większe zainteresowanie przyciąga fakt, że Amerykanie chcą rozbudować i tak rekordowy kalendarz 21 wyścigów do 24-25 rund.
Sean Bratches odpowiedzialny za stronę komercyjną w F1 oraz negocjacje z promotorami wyścigów uważa, że jest to zadanie o tyle wykonalne, o ile zostanie zaprowadzony logistyczny porządek w harmonogramie mistrzostw, w którym obecnie nie brakuje niedoskonałości.
ZOBACZ WIDEO F1: testy Kubicy z Renault. "To był najpiękniejszy moment w moim życiu"
Liberty Media marzy o takim modelu rozgrywania sezonu, by został on podzielony na etapy ze względu na kontynenty na których będą rozgrywane kolejne rundy mistrzostw. I tak kampanię otwierałaby Azja po której cyrk F1 wróciłby do Europy i udał się w podróż do Ameryki na zakończenie mistrzostw.
Aktualny kalendarz ma być sporym utrudnieniem zwłaszcza dla mniejszych zespołów, które najmocniej odczuwają znaczne koszty podróży. Liberty Media stawia za zasadne pytanie dlaczego między wyścigami w Australii i Chinach pojawia się runda w Bahrajnie, podczas gdy F1 wraca do Azji ponownie w drugiej połowie roku. Wątpliwość budzi również rozgrywanie GP Kanady między wyścigami w Europie, w dodatku cztery miesiące przed innymi zawodami za Oceanem w USA, Meksyku i Brazylii.
Coraz więcej plotek pojawia się również na temat tego w jakim kierunku może zmierzać ekspansja F1 już od 2019 roku. Najmocniejszym kandydatem z nowych krajów stał się podobno Wietnam, który szykuje wyścig na ulicach Hanoi przy rządowym wsparciu dla programu na poziomie około 50 milionów dolarów.
Nie ma też wątpliwości, że pojawi się wkrótce drugi wyścig w Stanach Zjednoczonych, a najpoważniejszymi kandydatami do jego organizacji są Miami, Las Vegas i Nowy Jork. Co ciekawe USA mogą nie być jedynym państwem z dwoma Grand Prix. W przeszłości F1 pojawiała się dwukrotnie w Niemczech (czas świetności Schumachera) czy Hiszpanii (fenomen Alonso), a wkrótce miejsce to mogą zająć...Chiny.
Chociaż podczas ostatniej rundy w Szanghaju trybuny świeciły pustkami, to Liberty Media na poważnie planuje promować F1 na ogromnym chińskim rynku. Tutaj pada propozycja zorganizowania zawodów Grand Prix na ulicach stolicy Państwa - Pekinu.
Bratches wielokrotnie powtarzał, że liczba chętnych na organizację Grand Prix przewyższa liczbę dostępnych miejsc w kalendarzu, ale dla wspomnianej rundy w Chinach, Liberty jest gotowa zrobić wyjątek. Wyścigi na ulicach największych miast to zresztą wielki magnes dla popularyzacji sportu, a przez to władze F1 nie wykluczają, że obok GP na Silverstone, Nurburgringu czy Paul Ricard pojawią się w przyszłości Grand Prix w Londynie, Berlinie czy Paryżu.
Można przyjąć niemal za pewne, że Amerykanie spróbują namieszać w harmonogramie mistrzostw już w 2019, by rok później być może zaprowadzić poważniejszą rewolucję, która zmieni obecnie nam znany układ rozgrywania Grand Prix.