Wiem, wiem, jazda dopiero nabiera tempa. Zawodnicy się rozgrzewają, a pierwsza runda pojechała w ekstremalnie nasączonym Krsko. Za nami dopiero dwa turnieje, a przed jeszcze 10. Ale to tyle samo ile po dwóch rundach do przebycia mieli najlepsi żużlowcy na świecie trzy i cztery lata temu (w 2016 było 11. turniejów, w 2015 i 2012 wprawdzie po 12., ale albo przedwcześnie kończyło się ściganie w Warszawie i Daugavpils albo finałowe punkty mnożono razy dwa). Dlatego porównanie liczbowe jest najbardziej adekwatne w stosunku do punktacji sprzed trzech i czterech lat. Jasne, że trzeba wziąć poprawkę na stawkę i formę zawodników oraz na specyfikę czy kolejność zawodów, jednak liczby zawsze przemawiają do wyobraźni. Ich nie wymażemy.
Po wyścigach w zalanej Słowenii i fenomenalnej Warszawie fakty są następujące. W stawce prowadzi zaskakujący Fredrik Lindgren (32 punkty), za nim niesamowity Jason Doyle (27) i trzeci jest ambitny Martin Vaculik (26).W pierwszej ósemce są też trzej Polacy (oby dojechał jeszcze Piotrek) i całkiem fajnie to wygląda. Ale wielkie oczy można zrobić jak spojrzy się na drugą część klasyfikacji. Greg Hancock 15 punktów, Chris Holder 12, Nicki Pedersen 8. Osiem tytułów mistrzowskich nazbierało dotychczas w sumie 35 punktów. Czyli trochę mniej niż ten sam Nicki, to znaczy zupełnie inny Pedersen w mistrzowskim sezonie 2007, kiedy w dwóch pierwszych turniejach przywiózł 47 punktów (41 bez finałowego mnożenia razy dwa). Ale wracając do porównań z sezonami najbardziej zbliżonymi. W 2013 roku Amerykanin miał po dwóch turniejach 19 punktów, a na koniec sezonu zajął 4. miejsce, Duńczyk przywiózł 22, co potem przeniosło się na 5. pozycję, zaś Holdera wynik trudno brać pod uwagę, bo połowę sezonu miał po prostu z głowy. Ze słabego początku wykaraskał się Niels Kristian Iversen, który po dwóch turniejach dorobił się 16. punktów, a na koniec zsumował 132, zostając brązowym medalistą. Duńczyk pokazał więc, że nawet po słabych pierwszych startach, ostatnie pięć-siedem turniejów może okazać się wynikiem na medal. Srebrny wtedy Jarek Hampel zaczął sezon identycznie jak złoty Tai Woffinden zapisując po turniejach w Nowej Zelandii i Bydgoszczy przy swoim nazwisku 23 punkty.
Jak było rok później? Świetne otwarcie zanotował Krzysiek Kasprzak, przywożąc w dwóch turniejach w sumie 35 oczek. W kolejnych dziewięciu (razem z Gregiem po jednym starcie musieli odpuścić) dołożył prawie 100 punktów, zdobywając historyczne wicemistrzostwo świata. Hancock mistrzowski sezon otworzył z 22. punktami w dwóch turniejach, a brązowy Nicki z 24. Kto się wybronił wówczas po kiepskim początku? Tai i Matej Zagar po rundach mieli po 12. oczek, kończąc cykl na odpowiednio 4. i 5. miejscu. Pozostali żużlowcy z kilkunastopunktowym dorobkiem z początku sezonu dojeżdżali na koniec na zdecydowanie dalszych miejscach. Jakie więc wnioski?
Ano mając gdzieś z tyłu głowy to, że przywiązanie do liczb bywa zgubne, zaryzykuję twierdzenie, że światowy żużel w tym konkretnym kontekście stanął na głowie. Przed trzema wielkimi mistrzami nie lada zadanie. Wprawdzie dwóch posiada już taką gablotę i bagaż doświadczeń, że nic nie muszą a tylko mogą, a Australijczyk upragnione złoto ma już w kolekcji, jednak pudło GP 2017 bez choć jednego z nazwisk Hancock, Holder, Pedersen będzie wielką niespodzianką. Tym bardziej, kiedy z tego samego podium strącić ośmiokrotnych mistrzów miałby precyzyjny jak szwajcarski zegarek Lindgren w otoczeniu jakiegoś innego medalowego żółtodzioba. Czyżby udane zrównanie poziomu i odświeżenie elitarnego cyklu stało się za chwilę ciałem? I zamieszkało między nami na dłużej?
Gabriel Waliszko, dziennikarz nc+
ZOBACZ WIDEO Żużlowa prognoza pogody