Przyczepny (2): Inauguracja dawniej i dziś

WP SportoweFakty / Jakub Brzózka
WP SportoweFakty / Jakub Brzózka

Inauguracja Ekstraligi wypadła naprawdę dobrze. Nie dość, że emocjonowała do samego końca, to jeszcze przywróciła we mnie małego dzieciaka i skłoniła do rozważań z cyklu "wspomnienia kontra współczesność".

W tym artykule dowiesz się o:

W zasadzie to część zasług należy do Tomasza Dryły. Komentator nSport+ przy okazji jednego z ostatnich biegów, gdy gorzowianie niespodziewanie złapali wiatr w stalowe żagle, przypomniał telewidzom, że ostatnia inauguracyjna porażka Unii na własnym stadionie miała miejsce w pierwszej kolejce sezonu 1997, z ekipą znad Warty właśnie. Olśniło mnie, że przecież byłem na tym meczu, co prawda jako mało kumający nowicjusz (drugi żużel w życiu), ale jednak.

Gdy już otrząsnąłem się z szoku po gwałtownym zrywie gości i zmasakrowaniu leszczynian w końcówce, i gdy głowa przestała odruchowo kiwać się z uznania dla wyczynów Bartka Zmarzlika, powróciłem myślami do tego meczu sprzed 19 lat. Unia - tak jak teraz - przegrała dopiero w ostatnim biegu, choć - tak jak teraz - po 11 biegach jeszcze nic na to nie wskazywało (wtedy jednak najwyższa przewaga wynosiła jedynie 4 punkty, więc całość została mniej spektakularnie zaprzepaszczona). Pamiętam, że jako siedmioletni chłopczyk byłem oburzony - no bo jak to, klub, o którym powiedziano mi, że jest najlepszy ze wszystkich, przegrał? I to na inaugurację? I to u siebie?! Oczywiście nie przyjąłem wówczas do wiadomości, że Pergo Gorzów było po prostu mocniejsze, a Unia raczej nie miała aspiracji mistrzowskich jako beniaminek (wtedy to trudne słowo kojarzyło mi się głównie ze słoniem z bajek dla dzieci, Benjaminem Blümchenem).

Opuściłem zatem stadion zaraz po meczu, obrażony na świat, przez co ominęło mnie słynne wheelie Tony'ego Rickardssona wylądowane na brzuchu. Teraz, po latach, gdy kibicowsko zobojętniałem, wyłączyłem telewizor rad, że Ekstraliga na początek sezonu zaserwowała tak fajną reklamę żużla. No właśnie, "reklama". To chyba jedno z kluczowych słów odróżniających żużlową rzeczywistość A.D. 1997 od 2016. Komercjalizacja nie zawsze musi oznaczać coś złego, ale fakt faktem, że patrząc w program tamtych zawodów, na którym widnieje drużyna z Leszna podczas prezentacji, zrobiło mi się trochę smutno. Owszem, na kewlarach zawodników pojawiali się już pierwsi sponsorzy, ale na samym środku plastronu, na piersi, dumnie tkwił wielki byk. Obecnie został on zmniejszony i zdegradowany gdzieś w okolice podbrzusza, a jego miejsce zajęły loga reklamodawców. Oczywiście rozumiem, że karuzela bez sponsorów momentalnie przestałaby się kręcić, ale mimo wszystko chyba dałoby radę odratować tego biednego byka, zanim spadnie z plastronu na ziemię. Żeby daleko nie szukać, to nawet współczesne kewlary Stali pokazują, że można uzyskać w tym względzie estetycznie wyglądający kompromis.

Drugą rzeczą, która wywołała u mnie uczucie delikatnej nostalgii, były składy. Pergo Gorzów: Świst, Flis, Bajerski, Paluch, Rickardsson, Nizioł, Cegielski, Staszewski. Unia: Jankowski, Szymański, Korolew, Mikołajczak, Adams, Skórnicki, Jąder, Baliński. W obu zespołach po sześciu wychowanków w ośmioosobowych składach. Tymczasem w ostatni piątek - dwóch wychowanków w Stali, czterech w Unii. Ta czwórka to i tak bardzo dobry wynik, ale należy wziąć pod uwagę, że zdrowy Sajfutdinow zmniejszyłby tę pulę o jeden. Wiadomo, inne czasy, ale jednak zespoły złożone w większości z lokalnych chłopaków miały swój niezastąpiony urok. W obecnej pierwszej lidze da się zauważyć pewne symptomy powrotu do tego trendu, więc kto wie, może w Ekstralidze za kilka lat liczba "swojaków" ponownie wzrośnie.

Niewątpliwie krzepiące jest to, że pomimo upływu prawie dwóch dekad, trzech zawodników z tamtej obsady wciąż ściga się na żużlu. Nie wiem co prawda czy Mariusz Staszewski po zeszłorocznej kontuzji kręgosłupa wsiądzie jeszcze na motocykl, ale Świstowi i Balińskiemu śmiganie w lewo do dziś wychodzi z całkiem niezłym skutkiem.

Warto zauważyć, że trzech kolejnych żużlowców z tamtego meczu pozostało przy dyscyplinie w charakterze trenerów. Paluch i Jankowski już wtedy nie byli młodzi, więc żadne to zaskoczenie, ale Skóra... wówczas młoda nadzieja Unii, a przy okazji mój ulubiony zawodnik. Chyba przez te frędzle przy kewlarze i bączki po wygranych biegach. Do dziś za moją szczęśliwą liczbę uważam 14, a wzięło się to m.in. stąd, że pod tym właśnie numerem na meczach w Lesznie startował wówczas Skórnicki. A teraz? Trener. Dobry, ale jednak "tylko" trener. Oj, pooglądałbym jeszcze "Skórę" na torze, i to nie tylko po to, by czuć się młodziej. Ze swoją techniką lałby połowę pierwszej ligi bez najmniejszych problemów, a pewnie i w Ekstralidze pokusiłby się o jakiś skalp. I być może nie udzielałby w telewizji wywiadów takich jak ten po meczu w piątek. Przemilczę go jednak, po pierwsze przez wzgląd na stare czasy, po drugie - by nie zostać wrzuconym do tej złej grupy nakręcającej mityczną nagonkę na bezbronną Unię. Już wystarczy, że wychowawczyni w liceum zaszeregowała mnie jako członka "złej grupy" w klasie, choć do dziś nie mam pojęcia, co to znaczyło.

A teraz pora, by czasy współczesne wyprowadziły kontratak i huknęły te idealizowane lata 90-te prawym sierpowym prosto w szczękę. Bo wiecie, do jakich wniosków doszedłem ostatecznie? Lata 90-te były fajne, ale obecne są jednak lepsze. Kluczowym aspektem jest to, że poziom zawodników nie tylko się wyrównał, ale i poszedł drastycznie w górę. Spójrzmy na aktualne składy. W drużynie Stali pięciu (!) zwycięzców turniejów Grand Prix, w tym dwóch medalistów całego cyklu. W Unii, licząc nieobecnego Emila, trzech zwycięzców turniejów GP, w tym dwóch medalistów, w tym jeden trzykrotnie złoty. Do tego po obu stronach barykady dwójka najzdolniejszych Polaków od czasu Tomasza Golloba. Co tu dużo kryć - dzisiejsze zespoły z Leszna i Gorzowa starłyby swoje odpowiedniki sprzed 19 lat na proch. Taki Flis czy Korolew mogli tylko pomarzyć o tym, by nawiązać równorzędną walkę ze światową czołówką. Dziś wśród seniorów w obydwu zespołach każdy może wygrać z każdym i nie będzie to żadną sensacją. Wówczas hipotetyczne zwycięstwo Jankowskiego nad Rickardssonem byłoby wspominane w Lesznie przez cały sezon. Dziś polscy żużlowcy tworzą taką siłę, że wygrana Zmarzlika z Pedersenem, i to w meczu wyjazdowym, nie robi na nikim (i Nickim) żadnego wrażenia. Oczywiście idea pięciu kozaków w drużynie jest trudna do pogodzenia ze składem opartym na wychowankach, ale cóż - wychodzę z założenia, że jeśli drużyna nie może być swojska, to niech chociaż będzie mocna.

Szukając przewagi obecnych czasów trzeba też wspomnieć o tym, jak na przestrzeni lat zmienił się komfort oglądania całej zabawy. Dziś albo leżysz przed wielkim telewizorem i przy odrobinie szczęścia oraz czasu oglądasz wszystkie spotkania danej kolejki, albo siedzisz na stadionie na wygodnym krzesełku, bez ryzyka, że drzazga wejdzie ci w tyłek, sektor gości obrzuca cię kamieniami, a brzuchaty jegomość z którym dzielisz ławkę spoci ci się do słonecznika.

Tym optymistycznym akcentem kończę, życząc wszystkim sezonu równie udanego jak jego inauguracja.

Marcin Kuźbicki

Zobacz więcej felietonów Marcina Kuźbickiego ->

Źródło artykułu: