Bartłomiej Czekański - Bez hamulców: Jeżdżą w Polsce, balują... w Moskwie

Tacy australijscy żużlowcy to mają pecha. Jadą do Polski, a balować muszą w Moskwie. Znaczy się w toruńskiej dyskotece o takiej właśnie nazwie. Unibax to - przynajmniej na papierze - mocna ekipa.

Tyle że co roku karmi nas jakimiś dziwacznymi załamaniami formy i wpadkami, czyli przegranymi do 27 czy 30. W tym sezonie Krzyżacy przechodzą samych siebie, zaś ich występy na wyjazdach to cała seria kompromitujących porażek. A przecież zamienili walecznego, lecz słabo punktującego Kościechę na "Brzydkie Kaczątko", czyli Hansa Andersena. Ten bajkopisarz co roku zapowiada, że zostanie mistrzem świata, a generalnie jeździ coraz gorzej. Czasem mu się tylko wydarzy wyskok dobrej formy, jak np. na GP w Cardiff. I pewnie sam się dziwi, jak on to zrobił.

W ubiegłym roku, gdy kibole donosili, że Holder z Wardem po meczach w Toruniu lubią sobie ponad miarę pobalować w "Moskwie" (to nadal jest tajemnica poliszynela), to prezes Stępniewski oraz menago Gajewski buńczucznie odpowiedzieli w teń deseń, że obaj zawodnicy są co prawda młodymi, ale już dorosłymi ludźmi i mogą z wolnym czasem robić co chcą. I jak skumałem, muszą gdzieś odreagować stres. Tacy wyrozumiali wujkowie z tych włodarzy Unibaksu. No, ale w ubiegłym roku obaj Australijczycy punktowali aż miło, zaś Anioły walczyły w finale ligi. I gra gitara. Pozornie. Przewidziałem, że gdy tylko Apator-Mulator zacznie przegrywać, a Kangury zaczną zawodzić, to wtedy zostaną zawieszeni przez działaczy. Na razie jeszcze nie wiszą, bo Stępniewski wciąż liczy, że jednak się obudzą i doprowadzą jego drużynę do brązu w DMP. Przeprowadzono z nimi jedynie delikatną, wychowawczą rozmowę, żeby wiedzieli, że do Polski przyjeżdżają do arbajtu i po punkty (toruńscy kibice słono płacą za bilety i liczą na nich), a nie na balety. Trochę mało. Trochę za łagodnie.

Ja dobrze życzę Unibaksowi, bo tam pracuje mój przyjaciel, zacny Jasiu Ząbik, ale nie może być tak, że facet pt. Holder w sobotę leje wszystkich (poza Gollobem) jak leci podczas ekscytującej GP w Cardiff, a dzień później na ligowym meczu w Zielonce nie potrafi zdobyć punktu, a na dystansie szmaci go Grzesiu Zengota! Jego kompan od balang Ward skrobie tam ledwie dwa punkciki. O Andersenie pisałem już wcześniej. To też ciężki, lecz zupełnie inny przypadek.

Panie Prezesie Stępniewski, czas po męsku powiedzieć swoim kibicom prawdę, co mają w głowie te dwa Pańskie rozrywkowe Kangury. Siano.

Nie trafił do samolotu

Taki Holder po swym tryumfie w Cardiff i obfitej kolacji (zakrapianej choćby szampanem? - ja tylko pytam) przynajmniej przyleciał do Zielonki na mecz (tylko po co, po dwa zera?), a taki Woffinden w ogóle nie dotarł na ważne dla Czewy spotkanie w Tarnowie. Jasnogórska prasa ponoć podała, że nie zdążył na samolot, a jak mi doniesiono, w trakcie transmisji radiowej, której nie słyszałem, komentatorzy rzekomo mieli wypalić, że młody Tai po prostu zapił po GP. Powtarzam: ja tego na własne uszęta nie słyszałem. W każdym razie, szefowie Włókniarza podobno szybko zamietli tę sprawę pod dywan i wyznali publicznie, że już w sobotę wiedzieli, iż Woffindena w Tarnowie nie będzie. Niby sprzętu nie miał. A może zabełkotał do słuchawki i wszystko już było jasne (cztery jasne proszę, panie ober)? Całą prawdę zna jednak chyba tylko on sam i jego mama, szacowna pani Sue.

Ponieważ jestem bardzo zaprzyjaźniony z Częstochową i mam tam wielu przyjaciół blisko związanych z Włókniarzem, a nawet z samym utalentowanym Tai'em, to w trosce o tego młodego żużlowca napisali do mnie prywatny liścik. Teraz go przytoczę:

"Niestety Ta'iowi teraz w głowie drinki i zabawa... Żal ściska jak święta krowa Woffinden baluje po GP i ma w nosie ligę polską. W Szwecji, z tego co wiemy, już się z nim rozprawiono i na razie podziękowano za współpracę, póki nie zmieni swego podejścia do sportu, ale pewnie ono szybko się nie zmieni. Czy zatem trzeba się teraz mocno zająć Tai'em? Uważamy, że powinno się już zdjąć ten parasol ochronny, który rozpostarto nad nim po śmierci jego ojca. Utrata taty z pewnością była dla Tai'a traumatycznym przeżyciem, lecz on był na to najgorsze przygotowywany od dłuższego czasu. Nie stało się to z dnia na dzień. Może więc teraz lepiej twardo pokazać mu, że mimo rodzinnej tragedii nie będzie już więcej traktowany jak święta krowa. I że za lekceważące podejście do żużla, kibiców i klubu ponosi się karę. Drogi Bartku! To co ten chłopak wyczynia przed meczami w parku maszyn po prostu woła o pomstę do nieba. Zero koncentracji, jeździ na rowerze na jednym kole, telefon ciągle w ręku, wchodzi do zbiornika polewaczki, by się wykąpać, kładzie się na ziemi i wyje jak głupi myśląc, że jest wielką gwiazdą... To już przestało być śmieszne i zabawne. Kibicom przecież znudziły się już nawet powielane teksty - "grepsy" przez Drabika. I Sławek przystopował z tą błazenadą. A Tai łazi samopas, nic sobie z niczego nie robi. Nie jest też tajemnicą, że po meczu z Toruniem trójka Woffinden, Holder i Ward udała się do jednego z lokali nocnych... Co tam się działo? Można się tylko domyślać. Działacze Włókniarza zamiast "klajstrować" sprawę Woffindena, ukręcać jej łeb, powinni Tai'owi przynajmniej ostro pogrozić palcem. Uświadomić mu, że nasza żużlowa rzeczywistość nie jest tak kolorowa i łatwa, jak mu się wydaje, że polska Ekstraliga to nie słaba liga angielska i tu naprawdę trzeba się napracować na dobry wynik".

Tyle listu od moich wafli z Czewy. Przypomnijcie sobie, jak w poprzednim sezonie pięknie jeździli i punktowali w Ekstralidze Holder, Ward i Woffinden. A gdzie są teraz? I niech sensacyjny sukces Chrisa w Cardiff nie zaciemni nam obrazu. Ta trójka naprawdę jest teraz na "równi pochyłej" (potrzebny wstrząs!). Alarm już się włączył! Lindbaeck był chyba jeszcze większym talentem od nich wszystkich, miał być drugim Rickardssonem-Hamiltonem, a rozmienił się na drobne. Przez co? Prasa pisała o tym szeroko. W Szwecji policja zatrzymywała Antonia, gdy po pijaku prowadził samochód. Wódko (piwo, wino, że o narkotykach już nie wspomnę, bo to dno i pół metra mułu) pozwól żyć! Żużel to teraz nie je bajka, tu na kacu - mordercy, po przebalowanej nocy, trudno o sukcesy na torze. Nawet młodzi i silni nie dają rady. Motory są wyrywne, a tory bywają przyczepne.

Że się wymądrzam? A tak! Od 30 lat z małymi sukcesami, za to z wielkimi porażkami, zmagam się z przeciągłą, ciężką, można by rzec śmiertelną chorobą alkoholową. Tak, to choroba, cholerna choroba. I najlepiej wiem, jak alkohol i nadmierne balowanie potrafią osłabić, a nawet wyniszczyć organizm. I jakie sieją spustoszenie w psyche. Nie szydzę więc tu z owych młodych żużlowców (bo nie tylko o nich chodzi, takich przypadków w speedwayu, także polskim, mieliśmy i mamy niestety znacznie więcej), ani na nich nie pomstuję. Gdy to piszę, to coś ściska mnie za gardło, a łzy cisną się do oczu. Bo mój dramat też się tak zaczynał. Z pozoru niewinnie. Młody dziennikarski talent - ostre, znane już pióro (legendarny, ogólnopolski tygodnik "Sportowiec"), wschodząca pseudogwiazdka żurnalistyki sportowej, klepanie po plecach, pełno kolesiów, znajomych, drinki, dyskoteka, chętne lasencje... Wrocław huczał o tym, jak się młody (redaktor) Czekański bawi. Np. w słynnej wówczas dyskotece "Między Mostami". Kilku kolesi poturbowałem tam w pijanym widzie. Wtedy jeszcze trochę boksowałem. W sumie wstyd, wstyd i jeszcze raz wstyd!

Dlatego proszę działaczy Unibaksu, Włókniarza Częstochowa, ale nie tylko ich, by tymi wszystkimi młodymi zawodnikami, którzy wyraźnie zaczynają błądzić, zajęli się prawdziwie po ojcowsku. Jedynie kara, klaps, kuracja wstrząsowa, ale i rozumna, poważna rozmowa tu pomogą. I nie chodzi tylko o to, by Holder z Wardem doprowadzili Unibax przynajmniej do brązu w DMP, czego sympatycznym torunianom serdecznie życzę (jeszcze raz dzięki za cudowną GP na Motoarenie), nie chodzi tylko o to, by Woffinden obronił Częstochowie Ekstraligę (za co ściskam kciuki), bo przede wszystkim gra idzie o to, by uratować tych młodych ludzi, jeszcze bezrozumnych, przed nimi samymi. Przed klęską życiową (a więc nie tylko sportową). Przed samozagładą. Nawet nie spostrzegą się, gdy wciągną się w zgubny nałóg. To chwila, moment, gdy przekracza się niebezpieczną granicę. I wtedy już nie ma ochotki na drinka, jest po prostu mus. Nie, ja nie proszę. Ja błagam. Jestem stary, mnie już nic nie uratuje, ale Wy Prezesi możecie tych chłopaków (a zarazem wielce utalentowanych żużlowców) ocalić! I naprawdę, nie przesadzam i nie histeryzuję. Wiem co piszę. Z autopsji. I nie tylko. Pamiętacie dramat i koniec legendarnego Edka Jancarza? A jeszcze kilka (albo i więcej) nazwisk zawodników dałoby się w takim kontekście wymienić. Całkiem niedawno przedwcześnie pochowaliśmy Kelly Morana... Był wrakiem człowieka, wyniszczonym przez używki i wieczne balowanie. Taaaa, ten problem dotyka młodych i starych.

Niech nam żyje i podrasta

prezes Dowhan...

chluba miasta!

Czasem, aż oczy bolą patrzeć jak się przemęcza

Dowhan Robert, prezes naszego klubu Falubaz.

Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje, a jeszcze niektórzy wtykają mu szpilki.

To nie ludzie - to wilki!

To mówiłem ja - Żyto Piotr, trener drugiej klasy. Niech żyje nam prezes sto lat! (...) To jeszcze ja - Żyto Piotr, gdyż w zeszłym tygodniu nie mówiłem, bo byłem chory. Mam zwolnienie, nie mam telefonu komórkowego, nie wiem w ogóle, co to ten sms.

Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu. Niech żyje nam. To śpiewałem ja - Żyto.

Mniej więcej taki właśnie kibicowski wpis znalazłem pod internetową relacją z ostatniej konferencji prasowej Falubaziaków. Świetne. Wiadomo, poszło o słynnego trefnego esemesa, prosto z tureckiej plaży, w którym prezio Robert D. vel "Różowy Koszul" sugeruje swoim podwładnym, żeby nie robili zmian taktycznych, bo szkoda na nie kasy. Zaraz po przegranej z Betardem we Wrocku Żyto ujawnił dziennikarzom treść tego esemesa. Teraz przestraszony, już na konfie w Zielonce, zeznał, iż osobiście nie dostał takiej sugestii od swego szefa. A zna ją tylko z opowiadań kolegów z ekipy. Roberto Dowhan początkowo krygował się, że on niczego takiego z Turcji nie wysyłał. Ale w końcu tak się poplątał w zeznaniach, iż wymsknęło mu się, że jednak wysłał do kierownika drużyny wiadomość, aby w biegach nominowanych nie stawiać na drogich liderów drużyny (bo zawiedli we wrocławskim meczu), a na młodych. Wiadomo, są tańsi. Tak kombinuję. Kierownik owe sugestie natychmiast przekazał trenerowi, lecz ten się nie zastosował do nich. A potem eksplodował przed dziennikarzami. I teraz cierpi zawieszony, i płaszczy się przed Dowhanem. Przeprasza. Że po meczu we Wrocku nie do końca powiedział żurnalistom prawdę. Że go wtedy poniosło. Leży więc obecnie na pleckach, ugodowo majta łapkami i się poddaje.

A ja powiem tak na temat tej (nie)sławnej konferencji w Zielonej Górze, na której okazało się, że oprócz Żyty winni są także dziennikarze i cykliści: srutu tutu, majtki z drutu. I jeszcze raz przypomnę wam mniej więcej to, co napisałem w swoim poprzednim felietonie:

"To wszystko zakrawa na jakąś kpinę. Co za różnica, czy zielonogórski prezes wysłał w trakcie meczu owego trefnego SMS-a do trenera, czy tylko do kierownika drużyny, jak twierdzi? Przecież to paranoja, by działacz - mimo że szef - w tak nachalny sposób wtrącał się fachurom do prowadzenia drużyny!!! I to z tureckiej plaży! Czy więc Dowhan ewentualnie weźmie na siebie odpowiedzialność za słabsze w tym roku wyniki Falubazu? Nie! Jako winowajcę wskaże trenera i być może kierownika drużyny. Bo tak to bywa w tragikomedii, zwanej polskim ligowym żużlem. Myślałem, że Żyto ma charakter. Pomyliłem się. Dowhan niewątpliwie zrobił bardzo wiele dla zielonogórskiego żużla, za co niewątpliwie należy mu się uznanie. Ale teraz nadmiar władzy i sukcesów chyba uderzył mu do głowy. Zachowuje się niczym dawny PZPR-owski kacyk i robi z tym esemesem szopkę pt. ściema. No i szarogęsi się w klubie po sobiepańsku, jakby to był jego prywatny folwark. Zawiesił trenera Żytę wbrew woli głównego sponsora klubu, czyli wbrew stanowisku większości (przynajmniej jak wynika z internetowych wpisów i zachowania na stadionie) zielonogórskich kibiców."

Tam w Falubazie (w klubie) tak im się wszystkim namieszało w głowach, że jak donoszą media, Żyto został skoszony w ramach żniw nie za nielojalność i "big mouth", ale za to, że... po zwycięskim meczu z Unibaksem wyszedł przed trybuny podziękować swoim kibicom za doping! A wtedy ponoć nie dopilnowano parku maszyn i jakiś mechanik przed czasem wyprowadził z niego motocykle, co groziło gospodarzom odjęciem punktów. O ile goście i sędzia by się zorientowali. Wiadomo jednak, że harcerz tak pije i pali, żeby go nie złapali. Tylko ja się pytam: gdzie wtedy był kierownik drużyny Falubazu? Bo za takie rzeczy odpowiada właśnie kierownik zespołu, a nie trener! Wiem, bo sam byłem takim kierownikiem. Cygan zawinił, kowala powiesili? Ściema jak nic.

Inny kwiatek z tej łączki. Teraz z prasowego wywiadu rzecznika mego ulubionego PSŻ dowiaduję się, że trener Zbigniew Jąder nie wyleciał z pracy za to, iż wypalił do prasy, że klub zalega zawodnikom forsę, przez co nie mają na czym jeździć, tylko zwolniono go już wcześniej (tzn. zaraz po klęsce na własnym stadionie z Długopili), gdyż "wychodzimy z założenia, że w sporcie żużlowym zmiana trenera jest co jakiś czas potrzebna, bo szkoleniowiec może popaść w rutynę". Tako rzecze (ściemnia?) poznański rzecznik. Po czym zatrudnili do prowadzenia "Skorpionów"... Mirka Kowalika. Można dostać zajadów ze śmiechu. Skoro rutyna jest przeszkodą w zawodzie trenera, to Ty Cieślak już się zacznij bać!

Na koniec, jako podsumowanie tego tematu, ocenzurowany refren powszechnie znanej z radia piosenki zespołu "Strachy na lachy" (w tym przypadku śpiewam w chórze razem z naszymi kibicami speedwaya):

Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch...

Dlaczego żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch....

za moją kasę.

Przy czym słowo "kraj" możemy spokojnie zamienić dowolnie np. na "polski żużel". Też będzie pasowało.

Bartłomiej Czekański

PS Kibice "Myszki Miki" są inteligentni i pomysłowi. Pamiętacie ubiegłoroczne udane malowidło przedstawiające Golloba na plaży i napis: "Koniec atrakcji, życzymy udanych wakacji"? A teraz na meczu z Unibaksem przy ul. Wrocławskiej pojawiły się świetne, sytuacyjne, wręcz felietonowe transparenty: "Tylko Karolaka już nie zapraszajcie - szkoda kasy" oraz "Prezes się poddał - my ciągle wierzymy". I to właśnie jest ta słynna Magia Falubazu. Tylko teraz sympatyczne "Falubaziaki" bądźcie charakterni i nie dajcie skrzywdzić swego trenera (tzn. coacha Żyto), który przecież ma taką pozytywną szajbę na waszym punkcie! Zadziałajcie mądrze i politycznie, tak by Żytę uratować, a jednocześnie nie obrazić prezesa Dowhana, bo on przecież też oddał swe serce Falubazowi. I ma wielkie zasługi (abstrahując od moich ostrych słów pod jego adresem). Pozdro. Bartek Czekański.

Komentarze (0)