W bloku nie mieliśmy prądu. Światło zapalałem, łącząc ze sobą kable z wystającymi drutami. Zbliżałem je i oddalałem. Raz, dwa, raz, dwa i cyk. Jasność. 220 woltów potrafi popieścić, mówię wam! A gdy jeszcze woda kapie ci na ręce z dachu? Oj, ta mieszanka jest naprawdę elektryzująca.
Z kilkoma siatkarzami i sportowcami z innych dyscyplin mieszkałem tak w Hawanie. Na ostatnim, czwartym piętrze internatu. Dach przeciekał, więc w czasie deszczu wkładaliśmy walizki na łóżka, bo po pokoju wszystko pływało. Woda po kostki. W okresie deszczowym mogło tak lać codziennie przez kilka miesięcy.
Lało i wiało, co też dało się odczuć. W oknach nie mieliśmy szyb. Z bieżącą wodą także był problem. Żeby się wykąpać i zrobić pranie, chodziłem po wodę do studni. Miałem 13 lat, targałem dwa wypełnione wiadra na czwarte piętro. Potem spocone ciuchy tarłem w rękach. Żeby je wypłukać, potrzebne były dwa kolejne kubły wody. Cztery piętra w dół, cztery w górę - i do roboty. I tak co dwa dni. A do tego codzienne kąpiele... Po ośmiu godzinach treningów i takiej pracy dodatkowej można było nabrać krzepy. Ponadto musiałem zachowywać czujność i mieć oko na swoje rzeczy. Internat zawsze był otwarty i każdy mógł tam wejść.
Na Kubie mówią: nie ma mistrza olimpijskiego, który doszedłby do sukcesu w przyjaznych warunkach. Trzeba było zacisnąć zęby.
Mieszkałem tak rok. Później przeniosłem się na drugie piętro, do dorosłych facetów. Już nie kapało z dachu, ale doszły inne zwarcia.
Nie dajemy sobą pomiatać
Mieliśmy jedną dużą łazienkę dla sportowców z bloku. Starsi kazali ją czyścić młodszym. - Skoro nie robię bałaganu, czemu mam latać z mopem? - dziwiłem się. - Nie masz prawa się odzywać - seniorzy nie przyjmowali sprzeciwu. - Nie będę po was szorował - brnąłem. I jej nie ruszyłem.
Pochodzę z Santiago de Cuba. Ludzie stamtąd nie boją się dyskusji czy konfrontacji. Jesteśmy nawet trochę narwani. Mamy mocne charaktery i nie dajemy sobą pomiatać.
Dlatego nie pękałem. Tata uprawiał zapasy, ja byłem na to za wysoki, ale bić się umiem. Jestem gotowy na solo, choć od razu mówię - nie szukam problemów.
Ojciec zawsze powtarzał: "Miej szacunek do kobiet". Jego głos krzyczał w mojej głowie, gdy jeden chłopak obrażał starszą panią. W naszym internacie pilnowała porządku. Sprawdzała, czy wszyscy o określonej godzinie byli już w pokojach.
- Gościu, tak się nie mówi - warknąłem. - A kim ty jesteś, żeby tak się do mnie odzywać? - eksplodował.
Chwila moment i się laliśmy. Okazało się, że trenował taekwondo. Wygrał, nie miałem szans, ale raz trafiłem go idealnie, czyściutko, prosto w twarz. Jak piłkę przy szybkim ataku. Teraz mam więcej mocy, dziś na pewno padłby po takim ciosie na ziemię.
Tak, tak synku
Na Kubie żyje się świetnie. Tak nam mówią. O innych krajach rzadko się wspomina. No chyba że o panujących tam problemach.
Co mogłem myśleć, nasiąkając takim podejściem od dziecka? Odpowiedź jest prosta: że nie mam na co narzekać i czeka mnie fantastyczna przyszłość. Kuba przedstawiana jest jako miejsce bez skazy, w którym jeśli coś nie jest super, to winne temu są inne państwa.
Żyliśmy bez internetu, więc nie mogłem tego zweryfikować. Pierwszy raz wyjechałem z kraju do Wenezueli w wieku 11 lat na turniej międzynarodowy. Do Wenezueli, która była po zamachu stanu. Usłyszałem tam strzały z broni. Pomyślałem wtedy: "Kurde, u nas naprawdę jest dobrze".
Ale w Meksyku zacząłem zadawać sobie pytania. Mexico City całe błyszczało. Zobaczyłem McDonald's, Pizzę Domino's. Jedzenie typu: burritos, tacos. Pikantne, łagodne, siedem rodzajów. Sklepy z ubraniami. - Co tu się dzieje? - rozszerzałem oczy. Chciałem kupić sobie jeansy, ale nie starczyło mi kasy. W sumie fajnie było je nawet obejrzeć na wystawie.
Jeżeli wyjedziesz z Kuby i wrócisz, a później opowiadasz reszcie, co dzieje się w innych częściach świata, to ludzie mówią, że "przestajesz być z nimi". Dlatego lepiej było nie chwalić się tym Meksykiem. Mamie i tacie musiałem powiedzieć. O jedzeniu, sklepach. "Taakie to duże, mamo" - machałem rękami. "A spodni to tyle było, tato" - odginałem palce. "Tak, tak, synku" - rodzice się uśmiechali. Nie wierzyli.
Wtedy postawiłem sobie cel: pokazać mamie i tacie to, co ja widziałem. Choćby przez jeden dzień.
96 kilo nadbagażu
Nie byliśmy zamożną rodziną. Już będąc chłopcem, miałem rozmiar stopy jak tata. Dzięki temu mogłem po nim przejąć buty i ubrania. Szybko jednak przerosłem ojca i zaczął się problem. Nie mieliśmy na Kubie wielu sklepów, żeby dostać na mnie ciuchy. Noga urosła mi do rozmiaru 49.
Pierwsze sportowe buty z prawdziwego zdarzenia podarował mi Michael Sánchez. Podawałem piłki na meczu pierwszej reprezentacji i Sánchez wręczył mi swoją parę. Spotkaliśmy się za rok, dołączyłem do seniorskiej drużyny Kuby. - Jeszcze je nosisz? - zdziwił się. No cóż, a skąd miałem wziąć inne?
Na Kubie do dziś trudno dostać niektóre rzeczy. Bywa, że brakuje papieru toaletowego w sklepach. Trzeba wiedzieć, gdzie pójść, by znaleźć podstawowe produkty. Kilka lat temu szukałem mąki po całej Hawanie.
Do dorosłej reprezentacji Kuby trafiłem w wieku 14 lat. Jeździliśmy za granicę na mecze i dzięki starszym kolegom szybko nabrałem doświadczenia. Nie tylko na boisku, ale i w zapełnianiu przestrzeni, która w walizce pojawiała się po sprzedanych lokalnym ludziom pudełkach cygar. Do dziś nie rozumiem, jak upchałem 96 kilogramów dodatkowego bagażu w sportowych torbach i jak mnie z tym do samolotu wpuścili. Z Dominikany wiozłem tacie opony i części do motoru. Innym razem komputer. Kolega klimatyzatory zabrał, niektórzy nawet pampersy pakowali, bo na Kubie nie można było dostać jednorazowych.
Kombinowało się, jak dorobić. W Gwatemali mieli bardzo tanie jeansy. Koledzy brali po dwanaście par. Na początku tego nie rozumiałem. - Bierz, sprzeda się, zarobisz - przekonywali. No to brałem, jak szło: spodnie, biustonosze, bluzki, swetry.
Sam jednak nie zajmowałem się dystrybucją. Trochę ciocia sprzedała, trochę kolega. Wszystko schodziło.
Ja dopiero zaczynałem zarabiać większe pieniądze. Wcześniej dostawałem stypendium w wysokości 8 dolarów miesięcznie. Dorośli zarabiali od 12 do 15 dolarów za miesiąc ciężkiej pracy.
Z tych ośmiu dolców robiłem o cztery, pięć więcej. Mieliśmy wtedy dwie waluty: peso kubańskie i peso wymienialne - czyli odpowiednik dolara amerykańskiego. Na różny sposób mogliśmy wymieniać jedną walutę na drugą i przy mądrym obrocie kasa się mnożyła, na małym kancie. Mama była księgową, a ja przejąłem po niej dryg do liczenia, dodając odrobinę cwaniactwa.
Piłka ma płakać
Mama nie chciała, żebym szwendał się po ulicy i tam uprawiał sport, bo w Santiago de Cuba nie było bezpiecznie. Znała trenera, który prowadził drużynę dziewczyn. Spytała, czy mógłbym zacząć od godzinki w tygodniu razem z nimi. - Podszkolisz technikę i zobaczymy, co z tego będzie - zachęcała.
Miałem 6 lat. W czasie żeńskich treningów byłem trochę odseparowany od reszty. Odbijałem dwukilogramową piłkę lekarską z boku boiska. Podrzucałem ją do góry, czekałem, aż spadnie i powtarzałem to samo ćwiczenie.
Chyba od tego wzięła się u mnie duża siła w rękach. Na wyobraźnię działały mi również słowa trenera. Lubił powtarzać: "Masz uderzyć w piłkę tak, żeby zaczęła płakać."
Często o tym myślałem. To możliwe, żeby z piłki leciały łzy? Gdzieś podświadomie chciałem się o tym przekonać. Ćwiczyłem odbicia z wyskoku, o ścianę. Mocniej i mocniej. Z kolegami wymyślaliśmy różne konkurencje. Na przykład kto uderzy wyżej po koźle. Chodzi o to, by po odbiciu się od ziemi piłka poleciała jak najwyżej. Całkiem nieźle mi to wychodziło, nikt nie mógł mi zabrać rekordu. Na Kubie graliśmy gumowymi piłkami. Kilka z nich po prostu pękło po moich odbiciach. Rozlatywały się na kawałki.
Przed telewizorem nie staniesz się mistrzem
Dobrze pamiętam pierwszy turniej międzyszkolny. Miałem 9 lat, po dwóch latach treningów z dziewczynami przeszedłem do drużyny chłopców.
To była niedziela. Zostałem w domu i rozłożyłem się na kanapie. - Czy ty nie masz zaraz meczu? - zaczęła mama, wchodząc do pokoju z torbą zakupów. - Oglądasz bajki? - spoważniała. - Mamo, ale... - chciałem coś odpowiedzieć, szybko mi przerwała. - Przed telewizorem nie staniesz się mistrzem. Albo będziesz mistrzem oglądania bajek, albo idziesz tam, robisz robotę i wygrywasz ten turniej - wyrzuciła jednym tchem.
Wstałem, trochę powolnie, wziąłem torbę i poszedłem na salę. Wróciłem za parę godzin. Z dyplomem MVP zawodów. Wygraliśmy. Od tego czasu treningi i zawody zawsze wygrywały z bajkami.
[video=41110;;Żona Wilfredo Leona: Cenię w nim przede wszystkim dobre serce;;]
"Synu, to jest inny świat"
Rodzice przyjechali do mnie w grudniu. Od 2014 roku grałem w Rosji, w Zenicie Kazań. Tata do tamtego momentu był tylko na misji w Afryce i z mamą nie mieli doświadczenia w podróżowaniu. Zgubili się już na rosyjskim lotnisku. Do tego przylecieli ubrani jak na plażę. - Tak, tak, ciepło nam. Najważniejsze, że się widzimy - trzęśli się i na siłę się uśmiechali.
Odebraliśmy bagaże, poszliśmy do wyjścia. Mijaliśmy sklepy z biżuterią, elektryką, telefonami. Rodzice skakali wzrokiem z jednej wystawy na drugą. Słowem się nie odezwali. Następnego dnia poszliśmy do centrum handlowego. Zabrałem ich do marketu na dział z jedzeniem. Znowu cisza. Mama zobaczyła w lodówkach rzeczy, o których istnieniu nie miała pojęcia. Potrzebowała chwili, żeby to przetrawić i zrozumieć. W końcu zakryła twarz rękoma. - To jest niesamowite - rozpłakała się.
Musiałem jej też tłumaczyć, że ryż w pudełku jest już przygotowany do jedzenia. Wyliczone sto gram w torebce do zagotowania w piętnaście minut. Wystarczy wyjąć, wsadzić do garnka i chwilę odczekać. - To niemożliwe, ryż trzeba oczyścić, przesiać! - upierała się, bo tak zawsze robiła na Kubie.
Tata poszedł w Rosji do dentysty, lekarz wstawił mu implanty. Zęby wyglądały pięknie. Powiedział mi: "Synu, to jest inny świat".
Na Kubę wrócili z dwoma wypełnionymi walizkami. Z jedzeniem i ozdobami do mieszkania. Później rodzice zobaczyli Polskę, bardzo im się spodobała. Byliśmy razem w Niemczech, Hiszpanii i kilku innych miejscach. Przekonali się, że po przyjeździe z Meksyku wcale nie zmyślałem. Nie potrafię opisać, jak bardzo cieszyłem się ich szczęściem.
Nie mogłem już sam podnieść ręki
Na Kubie żyje wielu mistrzów, medalistów olimpijskich, którzy skończyli na ulicy, bez niczego. Zawsze chciałem połączyć sukcesy sportowe z godnym życiem dla mojej rodziny.
Kubie oddałem całego siebie. Od 2008 roku występowałem w każdej kategorii wiekowej, często jednocześnie: w kadetach, juniorach i seniorach. Po latach czułem się naprawdę zajechany. Gdy wcześniej puchły mi kolana, lekarze tłumaczyli, że muszę mocniej pracować, to ból przejdzie.
Od 2010 roku z moim zdrowiem było coraz gorzej. W 2012 roku nastąpiła kulminacja. Podczas zawodów Ligi Światowej w Sofii praktycznie nie mogłem już sam podnieść ręki. Lekarze reprezentacji dawali mi tabletki i rozgrzewali mój bark tuż wejściem na parkiet. Do tego, podczas meczu o brązowy medal, doszła jeszcze kontuzja stawu skokowego. Ze skręconą kostką, "otejpowaną" nogą, ledwo chodząc, wróciłem na boisko i zdobyliśmy brązowy medal. Nikt na nas nie stawiał, to był duży sukces.
Po ceremonii medalowej udaliśmy się do kubańskiej ambasady w Bułgarii. Kolacja z dyplomatami trwała około dwóch godzin. Długo staliśmy, trochę chodziliśmy. Następnie czekał nas lot powrotny. Moja noga jeszcze przed startem samolotu wyglądała jak balon. Zresztą do tej pory czuję skutki tamtej kontuzji. W końcu jednak wróciliśmy do Hawany. Ja wjechałem z samolotu na lotnisko na wózku inwalidzkim. Udało się to przetrwać i pomyślałem, że teraz będzie tylko lepiej, że doktor coś zaradzi i dostanę chwilkę odpoczynku.
Okazało się, że cała reprezentacja rozjechała się na wakacje. Lekarz kazał mi się udać do terapeuty, a ten po trzech dniach stwierdził, że "już jest OK". Dodam tylko, że nie byłem w stanie chodzić. Myślałem sobie: "To ja robię dla was wszystko, gram w każdym roczniku, zdobywam medale, a wy mnie tak traktujecie?".
Miesiąc później, z całkowicie rozklekotaną nogą, trafiłem do wojska.
Strzelałem ślepakami i rzucałem się na glebę
Przez 45 dni pełniłem obowiązkową służbę. Dla sportowców i studentów było to wojsko w pigułce. Normalnie spędziłbym tam 2 lata.
Nauczyłem się strzelać, bronić formacji. Mieliśmy manewry wojskowe. Czołgałem się w deszczu, biegałem z kałachem. Spaliśmy ileś dni na ziemi. Musieliśmy sobie poradzić w lesie bez jedzenia. Kopaliśmy okopy do strzelania. Dali nam saperkę, trzy magazynki, łopatkę, manierkę z wodą. Trochę materiału, żeby zbudować prowizoryczny namiot w razie ulewy.
Byłem wtedy wicemistrzem świata z 2010 roku i brązowym medalistą Ligi Światowej z 2012 r.
Chowałem się w okopach, strzelałem ślepakami i rzucałem się na glebę. Trafiłem do wojska z innymi siatkarzami. Jedyną aktywnością fizyczną było maszerowanie. Jak ja tego nie znosiłem...
Trzeba było podnieść nogę do kąta prostego i opuszczać mocno, uderzając piętą o ziemię. Ostatniego dnia wszyscy razem - dziewięćdziesięciu "żołnierzy" - mieliśmy to wykonać w jednym rytmie. Ćwiczyliśmy codziennie, po 2-3 godziny. Wspominałem już o mojej kostce...?
Za jakiekolwiek uchybienia otrzymywaliśmy kary. Dowódca dawał maczetę i kazał kosić trawę. - Te kilka metrów kwadratowych jest twoje, synu - śmiał się. Specjalną pałką przytrzymywałem trawę w górze, a maczetą ciąłem długie pasy.
Przetrwałem. Coś jednak zmieniło się w mojej głowie.
Ogarnęła mnie bezsilność
W kraju zostawili mnie samego z tym wszystkim. To był najgorszy moment w moim życiu.
Znałem już wtedy moją obecną żonę, Małgosię. Widzieliśmy się przy okazji meczów, gdy byłem za granicą lub gdy Małgosia przylatywała na Kubę. Ja jednak nie mogłem się do niej wybrać, nawet w wakacje. Na Kubie mój paszport był własnością państwa. Wydawali mi go dopiero przy okazji meczów reprezentacji. Poza zawodami leżał w sejfie.
Dodatkowo nasze prawo zabraniało mi występowania w zagranicznym klubie przy jednoczesnej grze dla reprezentacji Kuby. Odbyłem poważną rozmowę z rodzicami. - Żyłem bez wody i prądu. Oddałem całego siebie i dalej nic się nie zmieniło - wyliczałem. Byłem o krok od operacji barku, kontuzjowany, zły i wyciśnięty jak cytryna. Dochodziły też inny nieprzyjemne sprawy. Na przykład w 2009 roku w Lidze Światowej otrzymałem nagrodę dla najlepszego zagrywającego turnieju i czek na 10 tysięcy dolarów. Mój kraj zostawił mi z tej wygranej trzynaście procent. Nie był to jednorazowy incydent. Trochę się tego nazbierało, ogarnęła mnie bezsilność.
To tylko wycinek mojego życia
Wybierając grę dla Polski, słuchałem serca i rozumu. Wyszło idealnie. Mam też nadzieję, że moje losy wyjaśniają, dlaczego zmieniłem barwy narodowe. Dziś mam w Polsce dom, mówię po polsku, mam polską żonę, polski paszport, gram dla polskiej kadry. Jestem szczęśliwy z tej zmiany.
Rodzice mieli przeze mnie problemy na Kubie. Ludzie w Hawanie mówili do taty: "Co ty mu przekazałeś, jakie wartości?". Ja odpowiem w imieniu taty i mamy: "Najlepsze, jakie mogli". To z ich wsparciem pokonałem tak wiele zakrętów i nigdy nie pomyślałem, że mogę się poddać. A uwierzcie - ta opowieść jest tylko wycinkiem mojego życia.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)