Walka do końca opłaciła się - podsumowanie sezonu AZSu Białystok

Drugi sezon białostockiej drużyny w najwyższej klasie rozgrywkowej miał być przełomowy. Po ciężkiej walce zespół ten utrzymał się w lidze i klub sprawiał wrażenie, jakoby jego organizacja zmierzała w dobrym kierunku. Jednak okazało się, że nie wszystko jest tak pięknie i różowe jak się na początku wydawało...

W tym artykule dowiesz się o:

Przespany okres transferowy

Od momentu wygranych baraży w czerwcu z uwagą i zainteresowaniem każdy czekał na transfery i wzmocnienia. Nie do przyjęcia było, że z drużyny, która pod koniec sezonu pokazała charakter i dużo walki, pozostanie tylko wspomnienie. A jednak… O ile odejście Marty Pluty czy Sylwii Pyci było pewne, to bardzo dużym zaskoczeniem była zmiana barw klubowych przez Elę Skowrońską, Kingę Baran czy Karolinę Kosek. W klubie zaczęto myśleć o kolejnym sezonie, szukano trenera i wzmocnień. Jeśli chodzi o zawodniczki to było ciężko. Poprzez grę w barażach sezon w Białymstoku wydłużał się, a rynek transferowy uszczuplał. O pozyskanie wartościowych siatkarek było bardzo trudno.

Białostocka Samba

Jako pierwszy na Podlasiu pojawił się brazylijski szkoleniowiec, Osmar Pohl, a wraz z nim trzy Brazylijki. Zaczęto mówić o "sambie", zapanował "hurra" optymizm. Początkowo wszystkim odpowiadał sposób trenowania, jaki wprowadził Pohl. Z czasem okazało się, że "kanarki" w AZSie to pomyłka, a trener owszem, nadaje się, ale na nauczyciela w-fu, a nie do prowadzenia drużyny w Lidze Siatkówki Kobiet. Brazylijki też niczym nie imponowały, jak się później okazało jedna z nich miała wrodzona wadę barku, zaś druga z przyjmujących przydałaby się, ale nie do LSK. Jedyną Brazylijką, która trzymała poziom sportowy zbliżony do gry w lidze, była rozgrywająca - Sylvia. Po nieudanych Akademickich Mistrzostwach Polski i fatalnym występie na turnieju w Gdańsku, trener złożył rezygnację, a wraz z nim zawodniczki. Samba w Białymstoku stała się przeszłością. Był wrzesień, nie było ani składu, ani trenera.

Powrót trenera Tobolskiego

Na ratunek przyszedł wtedy Czesław Tobolski, "stary-nowy" trener. Od razu przystąpił do ciężkiej pracy, trzeba było nadrobić stracony czas. Pierwszym sprawdzianem miał być Puchar Polski. Nie udało się go rozegrać w pełnym składzie, gdyż 2 zawodniczki przebywały na zgrupowaniach kadry (Koczorowska i Hendzel), a do tego w trakcie trwania Pucharu zrezygnowała z gry Kulikova (rozgrywająca). Ciągle trwały poszukiwania wzmocnień, o które było ciężko.

Powtórzyła się sytuacja sprzed roku, kiedy AZS nie zakwalifikował się do turnieju finałowego Pucharu Polski. Nikt jednak nie wymagał tego od drużyny, która ciągle miała problemy kadrowe. Zawirowania na ławce trenerskiej też nie wpływały dobrze na wyniki i postawę drużyny. Najważniejszy był sukces w lidze i na tym się skupiono. Z niecierpliwością oczekiwano na pierwszy mecz ligowy. Do końca nie było wiadomo, kiedy to nastąpi, ponieważ wszystko zależało od występu żeńskiej kadry na Mistrzostwach Europy.

Po długim oczekiwaniu liga ruszyła pod koniec listopada, a jak się okazało był to początek ciężkiego sezonu dla AZSu. Nikt, nawet w najczarniejszych snach, nie spodziewał się tak złego startu białostockiej drużyny w rozgrywkach ligowych. Porażka goniła porażkę, a na koncie białostoczanek widniało kilka ugranych setów (po czterech spotkaniach ligowych). Ciągle szukano usprawiedliwień, tłumaczeń, w końcu postanowiono poczynić jakieś kroki. Przed końcem 2007 roku posadę stracił Czesław Tobolski. Była drużyna, nie było trenera.

Czas wezwać posiłki

Z dnia na dzień sytuacja białostockiej drużyny stawała się coraz bardziej krytyczna. Wiele osób skazało ją już na spadek do I ligi. Zresztą nic w tym dziwnego - po sześciu kolejkach rundy zasadniczej na koncie białostoczanek było zero punktów. Kiedy wydawało się, że nic nie jest już w stanie pomóc AZSowi, postanowiono raz jeszcze zawalczyć o drużynę. W szranki do walki z beznadziejną sytuacją stanął Dariusz Luks. Było to pod pewnym względem dosyć ryzykowne zagranie, ponieważ dotąd nie miał on styczności z żeńską siatkówką. Jednak nie było się czego obawiać - AZS nie miał już po prostu niczego do stracenia.

Złe dobrego początki

Pierwsze spotkanie pod wodzą nowego trenera było swoistym falstartem. Potyczka ze Stalą Mielec, zespołem z dolnej części tabeli, przerosła zarówno siatkarki, jak i trenera. Ośmielę się stwierdzić, że było to najgorsze spotkanie Białegostoku w sezonie. Tak naprawdę walczyła jedynie młodziutka Ilona Gierak, która dopiero co dołączyła do ekipy. Mecz ten z pewnością dał Luksowi wiele do myślenia i potwierdził tezę o tym, że do utrzymania klubu w LSK jest długa, kręta i wręcz wyboista droga.

Cudowna przemiana drużyny

Swój pierwszy punkt w sezonie białostockie siatkarki zdobyły w drugim spotkaniu pod przewodnictwem trenera Luksa. Początek meczu z beniaminkiem nie wskazywał na jakąś nagłą przemianę, gdyż Dąbrowa Górnicza prowadziła w setach 2:0. Wtedy to jednak coś drgnęło i AZS zaczął gonić swoje przeciwniczki. Doprowadził do piątego seta, w którym wprawdzie uległ, ale wywalczył dający pewne nadzieje na lepsze jutro pierwszy punkt. Stało się to bodźcem dla zespołu, który od tego momentu zaczął grać na miarę swoich możliwości, a może i nawet lepiej. Szczególnie pamiętne było zwycięstwo z późniejszym wicemistrzem Polski - Farmutilem Piła. AZS w niczym nie przypominał już przestraszonej drużyny z początku sezonu, której nikt nie dawał szans na przetrwanie w najwyższej klasie rozgrywkowej. Każda wygrana dawała coraz to śmielsze nadzieje i zmniejszała dystans do pozostałych klubów. Wprawdzie po drodze wpadały też porażki z zespołami z najwyższej ligowej półki, to jednak najważniejsze punkty z sąsiadującymi ekipami akademiczki zdobywały. Nadszedł jednak czas ostatecznej rozgrywki – rewanżowy mecz w Białymstoku z MKSem Dąbrową Górniczą. To on miał zadecydować o tym, czy podlaski team rzutem na taśmę wskoczy do najlepszej ósemki, a tym samym zakwalifikuje się do fazy play-off. Niestety gospodynie nie wytrzymały presji i jasne się stało, że będą musiały ponownie walczyć o pozostanie w lidze - najpierw z zespołem z dziewiątego miejsca, a potem ewentualnie w barażach.

Pojedynki na śmierć i życie z Centrostalem Bydgoszcz

Wielu uważało, że do walki o dziewiąte miejsce (dające prawo gry w barażach z drugim zespołem I ligi), nie stanęły wcale najgorsze drużyny. Stało się jednak, jak się stało i trzeba było wygrać cztery mecze. Wydawało się, że w uprzywilejowanej pozycji znajduje się Bydgoszcz, która w razie czego ma przewagę swojego boiska. Już na samym jednak początku okazało się, że nie ma to najmniejszego znaczenia, ponieważ AZS wygrał pierwsze spotkanie na obcym terenie i objął prowadzenia w rywalizacji 1:0. Następna potyczka również padła łupem białostoczanek, które okrzyknięto niespodziewanymi faworytkami pozostałych dwóch spotkań. Jak się później okazało, nie należy dzielić skóry na niedźwiedziu. Centrostal podniósł się z kolan i w heroicznych pięciosetowych bojach pokonał AZS i tym samym doprowadził do remisu. Decydujące okazały się dwa kolejne spotkania w stolicy Podlasia, które wygrał Białystok i to on mógł cieszyć się z dziewiątego miejsca w lidze, zaś bydgoszczanki, po wielu latach w LSK, musiały zejść z ligowych parkietów pokonane i pogodzić się z koniecznością gry w I lidze.

Powtórka z rozrywki

Do baraży ekipa Dariusza Luksa przystępowała z pozycji faworyta. Znowu bowiem miały się ze sobą spotkać dwa zespoły, które o ten sam cel walczyły także w roku ubiegłym – AZS Białystok oraz Wisła Kraków. Krakowianki z pewnością chciały udowodnić sobie i swoim rywalkom, że poczyniły znaczny postęp w porównaniu z poprzednim sezonem i są już w stanie wygrać rywalizację o najwyższą klasę rozgrywkową. Pierwszy mecz był niezwykle zacięty. Wisła prowadziła już w setach 2:0, jednak nie zdołała wygrać trzeciego seta i sprawdziła się stara siatkarska prawda, która mówi o tym, że kto nie wygrywa 3:0, ten przegrywa 2:3. Prawdopodobnie to właśnie ta potyczka była decydująca dla losów rywalizacji, ponieważ w następnych spotkaniach zespół z południa Polski nie potrafił już postawić tak wysoko zawieszonej poprzeczki AZSowi. Białostoczanki, podbudowane ciężko wywalczonym zwycięstwem w pierwszym meczu, poszły za ciosem i zdobyły upragniony cel. W drugim i trzecim spotkaniu wygrały odpowiednio 3:0 i 3:1. Stało się więc jasne, że PlusLiga Kobiet, bo tak od nadchodzącego sezonu ligowego ma się nazywać ekstraklasa kobiet, pozostanie w Białymstoku.

Nie popełnić trzy razy tego samego błędu

Po zwycięskich bojach AZSu zespół ten ma szansę na odrobinę zasłużonego odpoczynku. Wprawdzie zmuszone do kolejnej walki o utrzymanie siatkarki nie mogą zaliczyć tego sezonu do udanego, to jednak końcówka w ich wykonaniu napawa pewną dozą optymizmu. Teraz pałeczkę przejęli działacze, którzy już odnieśli pierwszy sukces, zatrzymując w zespole trenera - cudotwórcę, Dariusza Luksa. Ważne jednak, aby nie spoczęli na laurach i postarali się o wzmocnienia, bo kolejnej szansy może już nic być. Ogólnie rok ten można podsumować krótką puentą - zaczęło się fatalnie, ale skończyło dobrze i przede wszystkim sprawiedliwie, bo siatkarki tego klubu, swoją postawą w drugiej części sezonu, zasłużyły na miejsce w PlusLidze Kobiet.

Komentarze (0)