Nie było dla Boruca miejsca, żeby usiadł i się przebrał - pierwsza część rozmowy z Adamem Cieślińskim, napastnikiem KSZO

Czy może zabraknąć miejsca na przebranie się dla Artura Boruca? O tym, że Dickson Choto na kolanie nie wróży nic dobrego, a także o przygodzie z warszawską Legią, pechowych kontuzjach, zdobyciu Pucharu Polski i dramacie zajęcia trzeciego miejsca - tuż za barażami walczącymi o awans do wyższej klasy rozgrywkowej portalowi SportoweFakty.pl opowiedział napastnik KSZO Ostrowiec Św. - Adam Cieśliński.

Anna Woźniak: Zaczynałeś jak każdy chłopak, pod blokiem?

Adam Cieśliński: Urodziłem się w Chełmnie - małym miasteczku obok Torunia, które ma około 25 tysięcy mieszkańców. Wiadomo, że jako młodzi chłopcy z kolegami rozgrywałem takie pojedynki miedzy ulicami. Mieliśmy dobrą ekipę, bo większość chłopaków z którymi grałem w trampkarzach była właśnie z mojej ulicy, więc zawsze jak graliśmy w jakieś rozgrywki to byliśmy liderami. Na poważnie zacząłem grać w piłkę w FAM Chełmno - tam przeszedłem etapy juniora, trampkarza. Później był klub Kasztelan Papowo Biskupie - taka mała miejscowość około 17 km oddalona od Chełmna. Tam zadebiutowałem w seniorach, w IV lidze, w której szło mi bardzo dobrze. Praktycznie strzeliłem tam najwięcej bramek jako młody chłopak i właśnie tam dostrzegli mnie działacze Legii Warszawa. Od razu z takiej maleńkiej miejscowości, udało mi się trafić do Legii.

Czyli skauting Legii przyniósł efekty?

- Rzeczywiście, jeśli o to chodzi to Legia ma bardzo dobry skauting. Zostałem zauważony może też przez to, że jeździłem na reprezentację trenera Michała Globisza. Jak byłem w Papowie, to właśnie tam ktoś ze sztabu kadry mnie zauważył. Więc chyba jednak nie skauting samej Legii, a bardziej zawdzięczam to temu, że brałem udział w konsultacjach kadry narodowej.

Przeskok musiał być niesamowity?

- Przeskok niesamowity. Bo grasz sobie w takiej malutkiej miejscowości (około 3 tysięcy mieszkańców) i idziesz do Legii, więc było to bardzo duże zaskoczenie. Tak jak już powiedziałem, zdecydowanie zadecydowały mecze i konsultacje kadry, bo ciężko, żeby na mecze takiego małego klubu przyjeżdżał ktoś z Legii. Wysłannicy jeżdżą, ale obserwują II ligę i wyżej. Dwa razy chyba oglądali mnie w meczu. Nie pamiętam dokładnie za kogo tam trafiłem, ale wiem, że trener Kubicki bardzo mnie tam chciał.

Jakie wrażenie wywarła na tobie Legia?

- Powiem szczerze, że ogólnie jeśli o mnie chodzi to mieszane. Bardzo cieszyłem się, że tam trafiłem. W pierwszym sezonie w III lidze strzeliłem chyba 15 bramek, przeszedłem do pierwszej drużyny i wszyscy myśleli, że będzie idealnie. W sparingach reprezentowałem się bardzo dobrze, nawet miałem szansę grać w pierwszym składzie, ale kontuzja mięśni brzucha wykluczyła mnie z treningów na rok, a wiadomo, że jak się nie gra rok to się praktycznie w ogóle wypada z obiegu.

Po tej kontuzji przyszedł czas na wypożyczenie do Stomilu Olsztyn.

- Było mi na prawdę bardzo ciężko, ale doszedłem do siebie i zostałem wypożyczony do Stomilu Olsztyn. W połowie rundy miałem na koncie chyba najwięcej bramek, razem z Grzegorzem Bałą z Aluminium Konin - jeśli dobrze pamiętam. Trener Kubicki chciał mnie z powrotem ściągnąć na Łazienkowską, choć miałem wtedy propozycje z Górnika Łęczna i z innych klubów. Ale chciał, żebym za wszelką cenę wrócił. Nawet jak były jakieś telefony, to trener Kubicki mówił, że nigdzie mnie nie puści, bo mu się przydam. Itak się stało, że wróciłem do Legii po tym dobrym okresie w Stomilu.

Ale chyba znowu nie wszystko ułożyło się tak, jakbyś chciał?

- Niestety. Pojechaliśmy na obóz do Francji i tam na jednej z gierek, tydzień lub dwa tygodnie przed ligą, gdy pierwszy mecz mieliśmy chyba grać z Odrą Wodzisław, a za kartki pauzował Saganowski, miałem bardzo dużą szansę na grę. Pech chciał, że na obozie na kolano spadł mi Dickson Choto i musiałem mieć artroskopię kolana, co wyeliminowało mnie z gry. Zebrał mi się płyn, trenowałem chyba jeszcze cztery dni. Graliśmy wtedy z II ligą francuską i niby dobrze to wyglądało, ale w którym meczu wytrzymałem tylko połówkę spotkania, bo miałem tak napuchnięte kolano, że musiałem się poddać jednej operacji. Lekarz usunął mi pół łękotki w kolanie, a jak się później okazało powinien całą, bo ta cześć która została nie wytrzymywała obciążenia i nie regenerowała się na tyle szybko, żebym mógł trenować. Wprawdzie zacząłem trenować po trzech tygodniach, ale to był błąd, bo powinienem mieć przynajmniej pięć, sześć tygodni, żeby to kolano doszło do siebie. Musiałem mieć kolejny zabieg usunięcia pozostałej części łękotki i praktycznie znowu pół roku straciłem.

Pech cię prześladował w Legii.

- Strasznie pechowy był to okres, bo za każdym razem jak byłem o krok od gry, to coś się działo, jakby dosłownie ktoś źle mi życzył. Dlatego właśnie mam mieszane uczucie jeśli chodzi o pobyt w Legii. Cieszyłem się, że tam jestem, bo na treningach też było wszystko w porządku, a hamowały mnie w ostatniej chwili jakieś głupie urazy.

Chciałeś w końcu odejść z Legii.

- Tak, w pewnym momencie, jak te kontuzje mnie prześladowały to chciałem stamtąd odejść za wszelką cenę. Wydawało mi się nawet, że ciąży nade mną jakieś fatum, że tutaj nie zagram. W związku z tym poprosiłem o rozwiązanie kontraktu za porozumieniem stron. Nie chcieli się za bardzo zgodzić, bo i Strejlau i Zieliński i Kraska namawiali mnie, żebym jednak został, ale zdecydowałem się opuścić Legię, dogadaliśmy się i przeszedłem do Toruńskiego Klubu Sportowego.

Wtedy na Łazienkowskiej grali piłkarze z nazwiskami: choćby Kowalewski, Kucharski, Jóźwiak, Saganowski, Karwan, Kowalczyk czy Boruc, Svitlica, Vuković.

- Dokładnie, to są nazwiska, które coś mówią. Bardzo dobrze się tam czułem i na treningach też świetnie to wszystko wyglądało. Miałem z pewnością bardzo dużą rywalizację i byłem bardzo młodym piłkarzem. Na pewno patrzyli na mnie pod innym kątem niż na tych doświadczonych zawodników i wprowadzałem się do zespołu bardzo dobrze, ale zahamowała mnie przede wszystkim ta kontuzja kolana.

Czy któryś z tych piłkarzy wywarł na tobie jakieś wyjątkowe wrażenie?

- Od każdego z nich mogłem się wiele nauczyć, ale wiadomo, że napastnik patrzy na napastnika i tych zawodników z przodu. Takim moim typem, z tych zawodników, którzy wtedy tam byli to był Marcin Mięciel. Pamiętam, że jeszcze przed jego odejściem graliśmy sparing ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki i on strzelił trzy bramki, a ja dwie i z nim mi się bardzo dobrze grało z przodu. To był taki napastnik, który z niczego potrafił coś zrobić - jak dostawał jakąś piłkę na głowę to robił nożyce i bramki strzelał. Naprawdę wyróżniał się na tle napastników.

A inni zawodnicy?

- Svitlica to wiadomo, że nie mój typ napastnika, bo on tylko stoi w polu karnym i za dużo nie biega. Na Czarku Kucharskim oczywiście też można się było wzorować. On tak samo jak ja lubi się cofnąć po piłkę, rozegrać. Na pewno dużo wnosił dla zespołu, tym bardziej, że był wtedy kapitanem. Od każdego z nich można się było czegoś nauczyć. Na przykład Jacek Magiera to typ profesjonalisty. O konkretnej godzinie idzie spać, wstaje, zwraca baczną uwagę na to co zje, co wypije. Marek Jóźwiak natomiast bardzo wiele na treningach podpowiadał, więc od każdego coś do głowy można było wziąć.

Jeśli chodzi o KSZO, to na treningu można zauważyć, że już pod koniec strzelacie rzuty wolne, karne i jest to w formie takiej rywalizacji zawodnika z pola z bramkarzem. Wszędzie tak jest?

- W zasadzie wszędzie ma to miejsce. Wiadomo, że bramkarze nie lubią jak się im strzela gole, tak jak napastnik gdy golkiper mu to obroni. Później przez jakiś czas może się z niego ponaśmiewać (śmiech). Jak bramkarz obroni, a napastnik nie strzeli to wiadomo, że są później jakieś docinki, ale wszędzie jest to w formie żartu, choć takich tekstów nikt nie lubi (śmiech). W każdym klubie jest ta rywalizacja, czy to na karne czy wolne, ale jest wesoło.

System nagród i kar również obowiązuje?

- W KSZO akurat jest tak, że jak się nie strzeli to się siatkę znosi czy pachołki rozstawia na następnym treningu.

Miałeś możliwość trenować z Arturem Borucem.

- Tak, wtedy w Legii był Boruc i Kowalewski i fajną rzeczą jest powiedzieć, że jak ja przychodziłem do Legii to wtedy Artur Boruc też zaczynał. Pamiętam jak na pierwszych treningach - jak trenowałem jeszcze z młodą Legią - to Boruc przebierał się nie w szatni z nami, tylko tam gdzie masażyści mają rozłożone swoje rzeczy. Nawet nie było dla Boruca wtedy miejsca, żeby usiadł i się przebrał, a wiadomo gdzie on jest teraz. On był taki można powiedzieć trochę poniewierany, a w ciągu roku czy półtora, stał się z bramkarza odsuwanego na bok i niedocenianego, golkiperem numer jeden w Legii. Zrobił wtedy bardzo duże postępy, a teraz gra z powodzeniem w Celtiku.

Postawa godna podziwu?

- Dla mnie właśnie on jest przykładem, że ciężką pracą i umiejętnościami można osiągnąć sukces. To niesamowite jak w tak krótkim czasie poszedł w górę.

A jak jest traktowany pierwszy zespół Legii i rezerwy?

- Graliśmy między sobą sparingi. Przede wszystkim tam było tak, że jak się wybijałeś na treningach drugiej drużyny, byłeś tam najlepszym zawodnikiem, to praktycznie cały tydzień trenowałeś z pierwszą drużyną, a na mecze chodziłeś do drugiej. Ja na przykład jak przyszedłem do klubu, to cały czas trenowałem z pierwszym zespołem, a byłem umieszczony w kadrze drugiego przez pół roku czy też rok. Później się to zmieniło.

Treningi bardzo się różniły?

- Niczym się nie różniły, bo treningi drugiego zespołu były prowadzone pod kątem pierwszej drużyny, żeby robić wszystko tak jak ten pierwszy garnitur Legii. Jak na przykład pierwsza drużyna grała systemem 4-4-2, to druga nie mogła grać 3-5-1. Pierwszy zespół był najważniejszy, natomiast w drugim brali zawodników nie po to, żeby oni zarabiali nie wiadomo jakie pieniądze, ale po to, aby ich wyszkolić, żeby coś wnieśli do pierwszej drużyny. Tak jak teraz Rybus czy Borysiuk - wtedy wybijali się w rezerwach, a teraz są praktycznie podstawowymi zawodnikami Legii.

Sukcesem z Legią było zdobycie Pucharu Polski.

- Tak, zagrałem wtedy w dwóch spotkaniach z RKS Radomsko. Te mecze jakoś utkwiły mi w pamięci, mam nawet nagraną kasetę VHS z tych spotkań. Ktoś nagrał i mi ją przysłał. Wprawdzie mało zagrałem, ale pokazałem się i mogłem tez bramki strzelić, niestety nie udało się. Na pewno na długo to zapamiętam, bo nie dane mi było w innym meczu zagrać w pierwszej drużynie Legii.

Ale Puchar Polski na koncie jest.

- Puchar jest, medal również jest w domu, więc to miła pamiątka z tamtego okresu.

Grając w Toruniu byłeś o krok od awansu do II ligi.

- No jakoś tak się składało, że zawsze byliśmy od awansu do II ligi. W którymś z sezonów mieliśmy dziewięć punktów przewagi nad Lechią Gdańsk, a stało się tak, że pięć kolejek pod rząd dostaliśmy baty i to Lechia miała sześć oczek przewagi. Później wiadomo, nerwówka, presja i wtedy nawet nie udało się dostać do baraży, nie wspominając o awansie.

Może w Ostrowcu z KSZO się uda.

- Tutaj musi się udać. Nie wyobrażam sobie, że może być inaczej, bo drugi raz przeżywać coś takiego to makabra.

W Toruniu strzelałeś sporo bramek, co zostało zauważone.

- Tak, wtedy na testy do ŁKS zaprosił mnie Marek Chojnacki. Mogę powiedzieć, że to była dobra runda, choć mogłem strzelić tych bramek jeszcze więcej. Miałem chyba najwięcej bramek w tej III lidze. Zostałem zaproszony na testy. Miałem nawet zagrać w Pucharze Ekstraklasy przeciwko Legii, na co się szykowałem, trenowałem po sezonie, jednak nie doszedł ten mecz do skutku, bo został przełożony na marzec. Zagrałem w końcu w tym meczu. Pokazałem się też w sparingu ze Stalą Głowno, gdzie zdobyłem bramkę, wygraliśmy 2:1 i Chojnacki z Hajto chcieli, żebym został piłkarzem ŁKS i się dogadaliśmy.

Kontuzja ręki zastopowała wszystko?

- Kontuzja ręki hamowała mi wszystko. W pierwszym i drugim meczu nie zagrałem. Później dostawałem szansę od Chojnackiego. Dziennikarze chwalili mnie za grę, choć ganili trochę za skuteczność. Wszystko było super aż do meczu z Arką Gdynia, gdy załamałem sobie rękę. Później zamiast mieć gips sześć tygodni, kazali mi zdjąć po czterech i zacząć trenować. Mając doświadczenia z Legii byłem głupi, że się na to zgodziłem, ale wiadomo, że przede wszystkim człowiek chce grać. Już za trenera Boreckiego wyszedłem na boisko na trening i upadłem na tę rękę i znowu coś mi się tam naruszyło. Później tak wyszło, że musiałem rozwiązać kontrakt z ŁKS, bo zmienił się trener i nie widziałem tam dla siebie miejsca. Zrzekłem się wszystkich zobowiązań, bo chciałem za wszelką cenę odejść do Torunia, tylko, żeby mi dali kartę na rękę. Chciałem iść dalej, grać w piłkę.

W drugiej części wywiadu Adam Cieśliński opowie kim jest Gimzo, z czym koliduje brzydula, jak znaleźć sposób na siostrę, dlaczego niektórzy piłkarze dokładnie oglądają swoją bieliznę i jak wyobraża sobie zakończenie sezonu w poszczególnych ligach.

Komentarze (0)