Zmieniło się tylko miejsce, z którego tato patrzy na Sebastiana Szymańskiego

PAP / Bartłomiej Zborowski / Na zdjęciu: Sebastian Szymański
PAP / Bartłomiej Zborowski / Na zdjęciu: Sebastian Szymański

- Wierzę, że tak jak kiedyś tata przychodził na moje mecze, tak i teraz ogląda je z góry. Zmieniło się tylko miejsce, z którego na mnie patrzy - mówi Sebastian Szymański, piłkarz Legii Warszawa, mistrz Polski.

Rafał Kobylarczyk

Początek przygody z futbolem związany jest z jego rodzinnym miastem, Białą Podlaską. Sebastian Szymański należy do pokolenia, które mogło korzystać z orlików. Mogło, ale... nie musiało, bo wybierało inaczej. - Pierwszymi miejscami, w których grałem, były małe osiedlowe boiska. Istniały już orliki, ale jakoś nie widziałem sensu w tym, żeby chodzić daleko od domu, skoro można było pograć znacznie bliżej - wspomina z uśmiechem młody zawodnik Legii.

Wyznawał starą podwórkową zasadę - po szkole do domu, piłka do ręki i póki się nie ściemniło, biegał po boisku. Jako pierwsi zaprowadzili go tam tata i starsi bracia. Ich uznaje za pierwszych trenerów. Można odnieść wrażenie, że Sebastian od samego początku przygody z piłką miał szczęście do ludzi. Zapytany o trenera, który miał na niego największy wpływ, bez dłuższego zastanowienia wskazuje Miłosza Stortę, który prowadził go w drużynie TOP 54 Biała Podlaska.  - Bardzo dużo mnie nauczył, to on mnie przygotował do wyjazdu do Warszawy. Szkoleniowcy z mniejszych miejscowości nie mają dużych funduszy, więc wszystkie braki muszą zazwyczaj nadrabiać zaangażowaniem. On właśnie jest taką osobą - opowiada o pierwszym szkoleniowcu 19-latek.

Trudna przeprowadzka

Zresztą Storto także bardzo dobrze wspomina wychowanka. W swoim alfabecie, zamieszczonym na stronie Podlasiebp.pl, wymienia Szymańskiego tuż obok innego byłego podopiecznego, który w Ekstraklasie debiutował w barwach Legii - Mateusza Hołowni. Po kilkuletniej juniorskiej grze w Białej Podlaskiej, na początku 2014 roku Szymański trafił do Legii. Zamieniłby rodzinne miasto na stolicę pół roku wcześniej, gdyby nie tragedia rodzinna. W 2013 roku, po walce z nowotworem, zmarł ojciec Sebastiana. Wtedy jego przyszłość sportowa stanęła pod znakiem zapytania.

- Mówiąc szczerze, nawet zastanawiałem się, czy nie skończyć z piłką. Z dnia na dzień zabrakło człowieka, który był na każdym moim meczu, który mnie wspierał na co dzień. Dostałem jednak bardzo duże wsparcie od rodziny. To ona mnie mobilizowała, za dużo przeszliśmy, żeby odpuścić. Po latach odbieram wszystko trochę inaczej niż wtedy - opowiada o trudnych chwilach 19-latek.

Początki po przenosinach do Warszawy też nie były łatwe. Jako nastolatek przyjechał do dużego miasta, gdzie trafił w całkowicie nowe otoczenie. Pierwsze miesiące w legijnej akademii nie układały się po jego myśli. A to nie zagrał w meczu, a to pojawił się inny problem, z którym musiał sobie poradzić. W tym okresie mógł jednak liczyć na wsparcie szkoleniowca. Trener Goncalo Feio widział w młodym piłkarzu duży potencjał. Szymański wspomina, że Portugalczyk, opiekujący się wtedy zawodnikami akademii, mówił mu, że może daleko zajść, mimo że na początku nie wszystko musi na to wskazywać. - Trener obdarzył mnie zaufaniem. Najpierw stałem się ważną postacią w swoim roczniku, a teraz szczebel po szczeblu idę do pierwszej drużyny - opowiada o grze w stolicy.

To, że młody zawodnik nie zrezygnował na początku, kiedy mu nie szło, czy też nie odpuszcza teraz na boisku, jest efektem dobrego przygotowania, jakie otrzymał w TOP 54. To trener Storto nauczył go zadziorności i waleczności. A na boisku trzeba być zaciętym, wchodzić w starcia z rywalami, a legionista, chociaż ciężko pracuje w siłowni, nie należy do osób obdarzonych świetnymi warunkami fizycznymi. Brak kilogramów nadrabia jednak sprytem i, do tej pory, wychodzi na tym bardzo dobrze. Na temat budowy ciała mówi krótko: - Nie będę się nad tym rozwodzić, wszystko przyjdzie w swoim czasie.

Matura poczeka

Tak samo nie płakał, gdy czekał na możliwość regularnej gry w Ekstraklasie. Szymański rozmawiał na ten temat z trenerem Jozakiem i w pełnej gotowości czekał na szansę, którą obiecał mu szkoleniowiec. Gdy już ją dostał, wykorzystuje ją do maksimum. Prezes Dariusz Mioduski w wywiadzie dla "PN" potwierdził słowa byłego trenera Legii, według którego, gdyby Szymański był Chorwatem, obecnie byłby wart 20 milionów euro. Sebastian podchodzi do takich sum z dystansem. - Może wyjadę, zrobię karierę, ale nikt nie mówi, że za taką kwotę. Sam się nad tym nie zastanawiam. Skupiam się na boisku i na swoich występach. Chcę, żeby ludzie oceniali mnie przez pryzmat umiejętności, a nie spekulacji dotyczących kwot transferowych - tłumaczy.

Umiejętności Szymańskiego przydały się w walce o mistrzostwo Polski (4 gole, 2 asysty). To było drugie istotne wyzwanie z Legią, po krajowym pucharze. Trzecie, być może największe wyzwanie postanowił odłożyć w czasie. Maturę, która czekała na niego w maju, będzie zdawać dopiero za rok. Doszedł do wniosku, że teraz nie miałoby to sensu. Ma za duże zaległości, a materiał, który musiałby przerobić, jest zbyt obszerny, by było to możliwe w tak krótkim czasie. Poza tym, jest przecież powołany na zgrupowanie reprezentacji Polski przed mistrzostwami świata. Decyzję podjął razem z rodziną. Samodzielnie zdecydował o czymś innym -  o zrobieniu tatuażu na przedramieniu.

- To różaniec i data urodzenia taty. Jestem osobą wierzącą, czułem potrzebę zrobienia takiego tatuażu. Wierzę, że tak jak kiedyś tata przychodził na moje mecze, tak i teraz ogląda je z góry - mówi Sebastian. - Zmieniło się tylko miejsce, z którego na mnie patrzy.

ZOBACZ WIDEO Dariusz Mioduski: W ten sposób nigdy nie podniesiemy poziomu piłki w Polsce

Komentarze (0)