To w sumie bardzo prosta droga. Z Katowic 15 minut dwupasmówką, odbijasz w prawo, przejeżdżasz kilkaset metrów. Za tobą są już ulice - wszystkie na tę samą literę - Przemysłowa, Paprocańska, Poziomkowa i Piłsudskiego, czyli osiedle "P". Potem jeszcze dwa zakręty w prawo i jesteś na ulicy Nałkowskiej, w sercu osiedla "N". To niemal centrum miasta Tychy. Sporo tu bloków różnej wysokości, parkingi, odrobina zieleni. W okolicy nie jest ani biednie, ani bogato. Patologii nie widać. Jest normalnie.
Trzepak stoi, parking zamiast boiska
- Wszystko zaczęło się na tej ławce - na stare, przetarte siedzisko, które w tamtych czasach, czyli w 2000 roku stało dziesięć metrów dalej, wskazuje brat piłkarza, Łukasz. Trzeba było ją przenieść, gdy powstawał betonowy parking. - Siedziałem tu ze Sławkiem Mogilanem, rozmawialiśmy o piłce, gdy podszedł do nas sześcioletni Arek. Wiercił nam dziurę w brzuchu, nie dawał spokoju. Ubzdurał sobie, że zapiszemy go na treningi. Pamiętam dobrze tę scenę: Sławek starał się mu tłumaczyć, że nie ma na to szans, bo jest za mały, że nigdzie nie ma drużyny, w której grałyby tak malutkie dzieci. Ale Arek nie rozumiał, uparł się. I dlatego Mogilan obiecał zaprowadzić go do Rozwoju Katowice na trening starszego rocznika.
Od tamtego momentu okolica wiele się nie zmieniła. Wciąż stoi trzepak, nie ma natomiast piaskownicy, w której mały Milik czekał na sygnał od starszych kolegów, gdy brakowało im zawodników. Bo obok trzepaka i piaskownicy był plac zaadaptowany przez dzieciaki do grania w piłkę. Bramki wyznaczały drzewa, wciąż zresztą rosnące i budzące wspomnienia, za poprzeczkę robiła rozwijana taśma. Nikomu nie przeszkadzało, że plac był strasznie nierówny. Gdy jedna drużyna atakowała, musiała biec pod stromą górkę, druga miała z górki. Za jedną z bramek było z kolei miniboisko do meczów dwóch na dwóch. Gdy ktoś zbyt mocno kopnął piłkę, ta frunęła w stronę pobliskiego bloku - szyby bite były nie raz, między innymi w mieszkaniu pewnego byłego, ligowego piłkarza. Trudno znaleźć moment, w którym nie było w okolicy dzieciaków. W piłę tłukło się non stop. Kilkanaście metrów dalej w prawo, niedaleko trzepaka, teren się załamuje. - W porze zimowej dzieciaki, oczywiście Arek też, zjeżdżały tu na sankach - wspomina brat zawodnika.
To pierwsza mała ojczyzna Milika. Zamyka się mniej więcej w prostokącie ulic Dmowskiego, Piłsudskiego, Jana Pawła II i Armii Krajowej. Najwięcej działo się jednak w bezpośredniej okolicy bloku, w którym mieszkał. Na placu, tuż przy wejściu do klatki, na murze namalowana jest farbą bramka do gry w "połówki". Dalej - nierówny plac z bramkami z drzew, jeszcze dalej - szkoła podstawowa z jedynym prostym boiskiem w okolicy. Niestety betonowym. - Przychodziliśmy tutaj z naszym psem, bokserem Lennoksem. Nazwaliśmy go tak na cześć pięściarza, Lennoksa Lewisa. To było miejsce, w którym nie baliśmy się, że zwierzak nam gdzieś ucieknie. Teren był ogrodzony, więc Arek mógł mi strzelać, a pies spokojnie biegał. Pamiętam, że gdy musiałem bronić strzały młodego, okrutnie piekły mnie ręce. Kopyto w lewej nodze miał od zawsze - wspomina brat.
Od nauki właśnie w tej szkole podstawowej Milik rozpoczął edukację. Pierwszy raz z plecakiem pomaszerował tam w 2001 roku, jego wychowawczynią została Ewa Habryka. - To był dobry, lubiany w klasie chłopak, który nie miał problemów z nauką. Największe sukcesy odnosił jednak w sporcie, nie tylko w piłce nożnej, ale także w biegach czy rzutach - wspomina nauczycielka. - Od samego początku widać było, że ma wielki talent. Gdy grał z kolegami z klasy, to on był sam, a przeciwko niemu sześciu chłopaków. Przeważnie jako trzecioklasista grywał z szóstoklasistami - dodaje.
Wychowawczyni prowadziła kronikę klasową, w której każde dziecko mogło wpisywać swoje osiągnięcia i sukcesy. Pewnego dnia, już w drugiej klasie, Arek przybiegł do szkoły z wycinkami z gazety lokalnej. Można tam było przeczytać, że został królem strzelców w turnieju dla dzieci. Nastąpiło uroczyste wklejenie tak cennych skrawków. Kronika przetrwała do dzisiaj, znajduje się w domowej biblioteczce nauczycielki.
W szkole podstawowej nr 35 w Tychach o Arkadiuszu Miliku nie zapomnieli. Niedaleko wejścia, z lewej strony, znajduje się gablota poświęcona absolwentom, którzy osiągnęli największe sukcesy. Piłkarz ma w niej honorowe miejsce. Obok jego zdjęć i pamiątek znajduje się osobna część o Mariuszu Czerkawskim. Hokeista uczył się tutaj osiem lat. Milik tylko trochę ponad trzy, po tym czasie rodzina zadecydowała, że lepiej dla młodego będzie przenieść go do szkoły w Katowicach.
[nextpage]
Co by było, gdyby nie "Moki"?
Wszystko dlatego, że rozpoczynając naukę w podstawówce, chłopak regularnie trenował już w Rozwoju. A to nie było łatwe logistycznie, skoro od mieszkania w Tychach do stadionu w Katowicach jest 25 kilometrów. Tu nieocenioną rolę odegrał Mogilan, dobrze zapowiadający się piłkarz, trzecioligowiec, przyjaciel Łukasza, dobry duch okolicy. Był górnikiem w kopalni Wujek, ale z racji tego, że był również piłkarzem Rozwoju, nie musiał spędzać wielu godzin na dole. Około godziny 15 był już wolny, wsiadał w samochód, wracał na "enkę", brał małego Arka i wiózł na trening.
Zajęcia były świętością, dlatego w sytuacji, w której z jakiegoś powodu Mogilan nie miał do dyspozycji samochodu, wsiadał w autobus, wracał z kopalni na osiedle w Tychach, na przystanku Dmowskiego w biegu oddawał matce Arka torby z zakupami i ciuchami z kopalni, zabierał młodego do autobusu, i jechał z powrotem do Katowic. Mama piłkarza odnosiła torby do domu przyjaciela rodziny, mieszkającego w wielopiętrowym bloku kilkadziesiąt metrów od Milików. Autobus linii 688 jechał na katowicki Brynów. To miejsce, w którym Milik spędził dużą część swojego młodzieńczego życia.
- Arek miał to szczęście, że na swojej drodze spotkał odpowiednich, dobrych ludzi. Kto wie, czy byłby teraz tam, gdzie jest, gdyby nie pomoc trenera Mogilana - uważa Habryka. "Aro" nie miał łatwego dzieciństwa. Ojciec zostawił rodzinę, gdy chłopak miał sześć lat, wychowywali go matka oraz brat. Zaczął wsiąkać w złe towarzystwo, w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego" mówił nawet, że jeszcze zanim poszedł do szkoły podstawowej, zaczął popalać papierosy i kraść w osiedlowych sklepikach. Na dobre tory skierował go Mogilan. Pokazał mu inną drogę, pilnował. - Sławek był jednym z jego pierwszych trenerów. Prowadził osiedlową drużynę. Nazywała się Colo-Colo. Gdy Arek szedł do Pierwszej Komunii, Sławek zdawał egzamin na trenera, dzięki czemu później mógł prowadzić go także w Rozwoju - wspomina starszy Milik.
Mimo dużej różnicy wieku Mogilan stał się przyjacielem Arkadiusza. Młodzieniec zaczął u niego spędzać więcej czasu niż w domu - wspólne oglądanie meczów, analizy, dyskusje na temat futbolu. "Moki" przy zawodniku jest do dzisiaj - doradza przy podejmowaniu najważniejszych decyzji, analizuje występy, pilnuje, żeby gwiazda Napoli nie odleciała i wciąż twardo stąpała po ziemi. W początkowej fazie gry w Ajaksie Amsterdam mówiło się, że to Adam Nawałka odegrał decydującą rolę w odbudowaniu piłkarza, a prawda jest taka, że stał za tym w równym stopniu wspierający go Mogilan. Jest w zasadzie częścią rodziny. Nawet po przeprowadzce z "enki" do Katowic panowie mieli mieszkania na tym samym osiedlu.
ZOBACZ WIDEO Jacek Magiera: Potrzebujemy "resetu" przed starciem z Ajaksem (źródło: TVP SA)
{"id":"","title":""}
Zgubiony "Aro", zgubiony Lennox
Początki samodzielności młodego piłkarza nie były najłatwiejsze - jeden z pierwszych wyjazdów do Katowic bez asysty dorosłego skończył się alarmem i ogłoszonymi poszukiwaniami. Milik miał jechać z dziecięcą drużyną Rozwoju na mecz, zbiórka była jak zawsze - na stadionie. - Na odpowiednim przystanku miał wysiąść z autobusu, pokonać drogę zajmującą dziesięć minut na piechotę i tam wsiąść z resztą zespołu do autokaru - wspomina starszy brat zawodnika. Cała drużyna zjawiła się o czasie, a Milik - przepadł jak kamień w wodę. Zdenerwowany Mogilan zadzwonił do starszego brata z pytaniem, gdzie się podział Arek.
- Od razu ruszyłem w drogę do Katowic, objechałem wszystkie przystanki autobusowe, nigdzie go nie było. Autobus wyjechał ze stadionu bez Arka, a ja ze Sławkiem jeździliśmy po całym mieście i go szukaliśmy. Po jakimś czasie wpadliśmy na pomysł, żeby zadzwonić na stadion w Imielinie, gdzie miał być rozegrany mecz. Kierownik obiektu powiedział, że Arek normalnie biega po boisku. Później okazało się, że autokar wyjeżdżając z okolic Rozwoju przypadkowo odnalazł zgubę, trener zabrał go na mecz, ale nam o tym nie powiedział. Młody grał, a ja z "Mokim" jeździliśmy po Katowicach i prowadziliśmy akcję poszukiwawczą - wspomina brat piłkarza.
Roztargnienie młodego Milika jest zresztą w rodzinie wspominane ze śmiechem. Pewnego dnia mama kazała Arkowi iść do piekarni na drugą stronę ulicy. Piłkarz wziął pieniądze, psa i wyszedł z mieszkania. Po kilku minutach wrócił z zakupami, ale bez zwierzaka. Matka z bratem zaczęli dopytywać, gdzie młody zgubił boksera, ten jednak nie umiał odpowiedzieć. Dobrze, że piekarnia była w zasięgu wzroku z okien. - Lennox czekał grzecznie uwiązany do barierki pod sklepem. Arek tak się zamyślił, znając życie pewnie na temat piłki, że zapomniał go odwiązać i zabrać do domu - wspomina brat.
[nextpage]Milik piłce poświęcił się w całości. To sformułowanie może trącić przesadą, ale w tym przypadku trudno znaleźć lepsze określenie. Całą swoją energię wkładał w trenowanie, myślenie i dyskutowanie o futbolu. Nie znał zwrotu "dzisiaj odpuszczam", "nie chce mi się". Poza zajęciami w klubie katował się treningami w pojedynkę na podwórku, jeśli grał na komputerze, to tylko w FIFĘ (swoją drogą nie ma lepszego zawodnika w tę grę w całej reprezentacji Polski, nic dziwnego, że producent zaproponował mu zostanie twarzą produktu), a w Rozwoju stał się klubową maskotką, bo gdy tylko mu na to pozwalano, jeździł z trzecioligową ekipą po południowo-zachodniej Polsce.
A były to wyjazdy nie najkrótsze, gdy drużyna grała w Słubicach, Zielonej Górze, Świebodzinie czy Żarach. Młody pakował się do autokaru po to, żeby w przerwie meczu wbiec na murawę i oddać kilka strzałów na bramkę. - Wydawało mi się wtedy, że patrzy na mnie cały stadion - wspominał później. Tak było choćby w sezonie 2005-06, gdy w zespole grał napastnik Krzysztof Buffi, czyli pierwszy trener Milika w Rozwoju, tak było jeszcze wcześniej, gdy po trzecioligowej murawie biegał także Mogilan.
On jest stąd
Propozycje testów w zagranicznych klubach, a później opcje transferowe, musiały się w końcu zacząć pojawiać, ale do wyjazdu ze Śląska młodemu piłkarzowi spieszno nie było. Pierwsze poważne rozmowy przydarzyły się dopiero na przełomie 2010 i 2011 roku. Były testy w Górniku Zabrze, wyjazd na Wyspy, ale również testy w Legii Warszawa. Stołecznemu klubowi bardzo zależało na zakontraktowaniu napastnika. - Dostaliśmy zaproszenie do Warszawy, więc pojechaliśmy. Zwiedziliśmy stadion, przywitał nas nawet ówczesny prezes klubu, pan Walter. Pamiętam, jak powiedział wtedy: "Witamy w stolicy utalentowanego napastnika!". Byliśmy też w szatni po treningu pierwszej drużyny, brat podał każdemu rękę. Ale ostatecznie postawił na Górnik.
To był moment przełomowy w jego życiu. Dopiero niedługo po tym fakcie wyprowadził się z rodzinnego mieszkania na osiedlu "N" w Tychach i ruszył w świat poważnego futbolu.
- Arek nigdy nie zapomniał o swoich korzeniach. Niedawno był jubileusz naszej szkoły podstawowej. Przyjechał, rozdał dzieciakom autografy i ufundował nagrody, powspominaliśmy dawne czasy - mówi Habryka. Bo Milik to człowiek ulepiony ze śląskiej gliny, miejscowy, nawet cechy charakteru ma typowo śląskie, co czasem można nazywać zaletami, a czasem wadami. - Jest cholernie uparty, ale dzięki temu udało mu się wybić, zrobić karierę. Mówił, że zostanie piłkarzem i rzeczywiście nim został. Z drugiej strony, jak ktoś mu podpadnie, to amen, trudno zrobić cokolwiek, żeby zmienić jego nastawienie - opowiada Łukasz Milik.
Gdy tylko ma taką możliwość, przylatuje na Śląsk nawet na kilka dni, żeby zaciągnąć się tym specyficznym powietrzem, przejść po starych śmieciach. To idealny przykład, że do zrobienia kariery piłkarza nie są potrzebne szkółki wdrażające zaczerpnięte z zagranicy programy szkolenia, najlepszy sprzęt i krzyczący przy linii, prezentujący postawę "płacę składki, więc wymagam" rodzice. Łukasz Milik: - Talent, jasne, przydaje się, ale klucz jest inny. Klucz to pasja, miłość do piłki oraz brak strachu przed ciężką pracą i wyrzeczeniami. Ale czy każdy jest na to gotowy?
- Gdy w trzeciej klasie szkoły podstawowej żegnaliśmy się podczas zakończenia roku, powiedziałam małemu Arkowi: "Mam nadzieję, że będę miała kiedyś okazję zobaczyć cię w prawdziwym, poważnym meczu" - wspomina wychowawczyni Ewa Habryka. - Arek odpowiedział, że na pewno tak się stanie i gdy będzie taka okazja, dostanę zaproszenie. Niedawno rozmawiałam z jego mamą, właśnie ustalamy szczegóły, żeby móc zrealizować tę obietnicę sprzed kilkunastu lat. Nie zapomniał.
Paweł Kapusta
Oglądaj rozgrywki włoskiej Serie A na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)