Dziś jest pan podstawowym piłkarzem Empoli, dostał powołanie do reprezentacji Polski. Ale najpierw musiał pokonać kryzys.
Łukasz Skorupski: Po pierwszych trzech miesiącach od transferu z Górnika Zabrze do Romy chciałem wracać do Polski. Mówiłem to moim menedżerom. Wtedy nie rozmawiałem w języku włoskim, z angielskim też radziłem sobie kiepsko. Byłem załamany.
Wytrzymał pan.
- W trudnych chwilach pomógł mi przyjaciel, który jest też moim agentem. To Konrad Gołoś. Gadamy z dziesięć razy w tygodniu, przed każdym meczem, po spotkaniu. Mówi mi, co mam robić. Staję przed lustrem i wyobrażam sobie sytuacje meczowe, czego mogę się spodziewać. Konrad pomaga oczyścić mi głowę, również nie odlecieć po dobrym meczu. We Włoszech jest krótka piłka: zagrasz dobrze - jesteś Bogiem. Słabo - nie znają cię. Cały czas trzeba utrzymywać się na topie, dlatego podejście jest ważne. Konrad był piłkarzem, poznaliśmy się w Górniku, gdy miał podpisać kontrakt. Ostatecznie tego nie zrobił, bo miał problemy z kolanem. Przestał grać w piłkę. Od razu powiedziałem mu, że chcę, aby mnie prowadził, bo widziałem, jakie ma podejście do młodych zawodników i ogólnie do ludzi.
Odnoszę wrażenie, że w ogóle pan wydoroślał.
- Rok temu poznałem dziewczynę. Matilde jest Włoszką, pochodzi z Sardynii. Dużo rozmawiamy. Jest bardzo inteligentna, podbudowuje mnie w trudnych momentach. To opanowana osoba. Zawsze powtarza: "spokojnie, żebyś nie odfrunął". Radzi też, co mam jeść, gotuje mi. Jeżeli będę z nią, a mam nadzieję, że tak, bo jest dobrą kobietą, to obiecaliśmy sobie, że zamieszkamy kiedyś razem na Sardynii. Traktujemy się poważnie. W wakacje zabrałem ją do Zabrza i Krakowa. Przyjedziemy do Polski na Wigilię i spędzimy święta z moimi rodzicami. Pokażę jej śnieg, bo jeszcze nigdy nie widziała. Powiedzieliśmy sobie, że chcemy spędzić ze sobą resztę życia. Nie wykluczam, że zostanę w Italii po zakończeniu kariery. Dzięki niej dojrzałem.
Poważniej zaczął pan traktować także piłkę.
- Odkąd wyjechałem z Górnika, założyłem sobie, że będę traktował piłkę jeszcze bardziej profesjonalnie. W Rzymie mnie tego nauczyli. Tam zwracają uwagę na każdy szczegół: poziom tkanki tłuszczowej, wagę. Grubasem nie byłem, ale tkankę miałem przekroczoną. Nie byłem tak dobrze zbudowany jak teraz. Trener bramkarzy przygotował dla mnie dietę. Skoro klub stworzył mi warunki do pracy nad sobą, skorzystałem z tego.
ZOBACZ WIDEO: Krychowiak o swoim stylu. "Czy poprawiam fryzurę w przerwie? Nie mogę odpowiedzieć"
Podstawowy zapis w pana diecie: zero alkoholu.
- Od momentu, kiedy doznałem kontuzji, czyli w kwietniu, nic nie piłem. Widzę, że dużo to daje. Lubię ćwiczyć. Czasem robię to w domu, jak dojdę do wniosku, że mam jeszcze siłę po treningu. Pompki, brzuszki. Zaraziłem się tym od Włochów. Chcę dobrze wyglądać. Myślę wtedy, że jak dobrze zjem, poćwiczę, to będę lepszy podczas meczu.
Doszedł pan już do siebie w stu procentach po kontuzji?
- Lekarze początkowo mówili, że nie będę mógł grać 6 miesięcy. Po 3,5 miesiącach zacząłem treningi z piłką. W kwietniu okazało się, że przez cztery mecze grałem z zerwanym tricepsem. Coś tam mnie bolało, ale na boisko wychodziłem z opaską uciskową. Byłem uparty, chciałem grać. Charakter. Przeszedłem rehabilitację w Rzymie. Roma zdecydowała, że mam udać się na wakacje w miejsce, gdzie przebywa doktor klubowy. Lekarz wziął swoją rodzinę, ja dziewczynę i codziennie rehabilitowałem się po 3-4 godziny.
Piotrek Zieliński wspominał mi, że jest pan jednym z liderów szatni Empoli. Graliście tam razem w zeszłym sezonie.
- W zespole jest dwóch starszych zawodników, którzy trzymają drużynę w ryzach, ale ja też chcę pokazać młodym chłopakom, że jestem charakterny i że mogę pomóc. Na każdym treningu staram się być głośny, ustawiać kolegów w obronie przy stałych fragmentach gry. Myślę, że mają do mnie respekt. To samo staram się robić podczas meczów. Krzyknę, ale pozytywnie. Nie drę się, żeby narobić hałasu.
To w Empoli poczuł się pan pewniej?
- Tak, jak zacząłem grać. Czuję zaufanie. W klubie jest specyficzna, rodzinna atmosfera. Dyrektor sportowy zespołu traktuje wszystkich jak swoje dzieci. Jest na każdym treningu, po zajęciach do każdego zagaduje, robi atmosferę. W każdy czwartek wyjeżdżamy z drużyną na kolację do Florencji. Jemy, gadamy, po cztery godziny. To jest fajne, tworzy się grupa.
Chce pan zostać w tym klubie? Na razie jest pan do niego wypożyczony z Romy do końca tego sezonu.
- Nie wiem. To była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć, czyli pójść na wypożyczenie do Empoli. W lipcu przedłużyłem z Romą kontrakt o pięć lat, ale powiedziałem, że chcę wrócić do Empoli, bo zna mnie trener i chcę tam dalej grać. Empoli również zachowało się fair. Nie szukało nowego golkipera, tylko zaczekało na mnie.
No dobrze, ale co dalej?
- Wszystko zależy od tego, jaki zagram sezon i jak pokaże się Wojtek Szczęsny w Romie. Sztab zdecyduje, czy chce mnie sprzedać, mieć, czy wypożyczyć. Chciałbym zagrać wszystkie mecze w Empoli, a później zobaczymy, co powiedzą w Rzymie. Myślę, że wiążą ze mną przyszłość. Mam nadzieję, że wrócę do Romy. Dużo się nauczyłem odkąd jestem we Włoszech. Gdy przyjechałem tu z Górnika, to trenerzy mówili, że wyglądam słabo technicznie. Poprawiłem poruszanie się na linii, chwyt. Dziś chwalą, że prezentuję się dobrze.
Czuje pan wewnętrzną rywalizację z Wojciechem Szczęsnym na zgrupowaniu kadry?
- Motywuje mnie i chwali po dobrej interwencji. Odebrałem go bardzo pozytywnie. O naszej sytuacji nie rozmawialiśmy, tylko o meczach.
W kadrze spotkał pan trenera, który przed meczami w Górniku Zabrze motywował pana w specyficzny sposób.
- Jarosław Tkocz, trener bramkarzy, zawsze pobudzał mnie "plaskaczem", czyli uderzeniem z otwartej ręki w twarz. Taki mam charakter, motywuje mnie to. W Empoli nie mam takiej osoby. Staram się samemu pobudzić.
Sam się pan bije?
- Raczej mówię do siebie, przed lustrem.
Bierze pan pod uwagę zmianę ligi, gdyby w Romie nie było miejsca?
- Zawsze podobała mi się liga angielska. Jeżeli byłaby oferta, mocno bym ją rozważył. Ale nigdzie mi się nie spieszy. Gram w jednej z najlepszych lig świata. W Juventusie występuje mój idol: Gianluigi Buffon. Ostatnio przed naszym meczem do mnie zagadał. "Najlepiej bronisz przeciwko nam" - powiedział. Byłem w szoku. Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem, ale to buduje. Wymieniliśmy się koszulkami. Jak gramy z Juventusem, na stadionie Empoli jest komplet widzów, ale to głównie fani mistrza Włoch, nawet mieszkający w naszym mieście. Niedawno, gdy strzelili nam gola, wszyscy ryknęli z radości. Myślę sobie: co jest grane, czy my na wyjeździe gramy?
Francesco Totti, z którym polubił się pan w Romie, obchodził niedawno 40. urodziny.
- Wysłałem mu życzenia smsem. To swój chłop. Tak jak ja ze Śląska, tak on z Rzymu. Jak był młody, też nie miał łatwego życia, a teraz jest królem w mieście. Ludzie traktują go jak Boga, a on w ogóle się z tym nie obnosi. Zagaduje do młodych, żartuje, nie robi z siebie gwiazdy. Nie chcę, żeby kończył kariery, jeszcze bym z nim pograł. Myślę, że odebrał mnie pozytywnie. W szatni siedziałem blisko niego. Rozmawialiśmy, chociaż on za wiele nie mówi. Jest wyciszony. Spotkaliśmy się, gdy byłem w Rzymie podczas rehabilitacji. Powiedział, że się za mną stęsknił, że mu mnie brakowało.
A pan stęsknił się za reprezentacją?
- Długo mnie tu nie było, z 2,5 roku. Z trenerem Adamem Nawałką jesteśmy w kontakcie cały czas. Dzwonił do mnie nawet w zeszłym sezonie. Mówił, bym robił swoje i że jestem coraz bliżej powołania. Przemysław Tytoń nie broni w swoim klubie, ja robię to regularnie i dzięki temu trener mnie powołał.
Widzi pan dla siebie szansę na grę?
- Konkurencja jest duża. Będę walczył na treningu. Decyzja należy do trenera.
A jak pan wejdzie, to starym zwyczajem...
- Myślę, że nie będę musiał o tym nawet przypominać trenerowi. Pan Tkocz sam strzeli mnie po twarzy przed meczem.
Rozmawiał Mateusz Skwierawski